TRANSKRYPCJA VIDEO
Dla tego filmu nie wygenerowano opisu.
Witam, Tomasz Wróblewski i to jest Wolność w remoncie. Demograficzne przesunięcia, które doświadczamy już od dobrych 20 lat, trochę jak klocki domino wywracają kolejne i kolejne elementy naszego ładu społeczno-politycznego. Pękające w szwach budżety państw, systemy opieki społecznej, modele biznesowe, a w szczególności rynki pracy, bo te będą krytyczne dla ram przyszłego porządku świata. KASZNA NOWA EPOKA Każda nowa epoka nadchodzi z własną technologią, z własną elitą, która odpowiada na potrzeby nowej ekonomii i z własnymi prawami, które rządzą rynkiem pracy. To oczywiście trwa latami, taka transformacja od feudalizmu do gospodarki miejsko-kupieckiej, to było jakieś 200 lat burzliwej dosyć transformacji.
Potem mieliśmy kolejne 200 lat formowania się wielkich ośrodków przemysłowych z własnym ładem, któremu potem Marx przypisze motywy polityczne i ten kapitalizm, jego nemesiz, socjalizm urządzą nam tak naprawdę myślenie o współczesnym świecie na kolejne 200 lat, dwie ścierające się moralności burżuazyjna i robotnicza. Nie tylko, że będą wyznaczały ramy rynku pracy, ale też myślenie o państwie, ustroju politycznym, rodzinie, edukacji i tak silnie wsiąkną w nasze społeczne DNA, często z dramatycznymi doświadczeniami, że współczesne zmiany, to, które dzisiaj teraz obserwujemy, te nowe modele pracy wywołują zrozumiały niepokój i ferment.
Ty, co przez stulecia napędzało zmiany na rynkach pracy, od niewolnictwa do liberalnej demokracji, to oczywiście nie była ideologia, nawet nie technologia, zmiany technologiczne czy jakieś działowe prawidłowości, ale właśnie demografia, nieprzewidywalne uwarunkowania demograficzne regulujące podaż pracowników. Po klęskach żywiołowych, pandemii, wojnach i głodzie ten brak pracowników zawsze pobudzał ludzkość do poszukiwania nowych rozwiązań technologicznych i wymuszał na pracodawcach większe poszanowanie pracownika. Oczywiście też w drugą stronę to działało, nowe technologie, rozwój medycyny, o czym pisze na przykład Paul Morland w książce Ludzka fala, odwracały ten trend.
Pisze, praca ludzka stawała się tania i dawała przewagi posiadaczom, właścicielom ziemskich, a w czasach rewolucji przemysłowej koncernom przemysłowym, czyli już w naszym stuleciu, obfitość na przykład pracowników w Chinach, w Europie Środkowej stworzy niepowtarzalne szanse i warunki do rozwoju globalnych, międzynarodowych koncernów. Wbrew linearnej teorii dziejów, którą głoszą kolejne generacje marksistów, progresistów, nie istnieje coś takiego jak logiczna ciągłość zmieniających się stosunków pracy. Ta sama pańszczyzna, która znikała w XIII wieku, 200 lat później, wraz z zmianami demograficznymi, migracją ze wsi do miast, odrodzi się na nowo w Niemczech, Włoszech, rozwinię się, zmocni się w Polsce. Batalia, którą związki zawodowe toczyły w latach 50. , 60. , 20. wieku na rzecz praw pracowniczych, w latach 90.
przejdzie prawie że w niepamięć, radzę zresztą z tymi słabnącymi związkami zawodowymi, które w epoce rozciągnięcia się łańcuchów dostaw, obfitości tanich pracowników w Azji, zostaną gwałtownie zmarginalizowane. I na powrót, w miarę postępującej dziś geopolitycznej fragmentaryzacji świata, czy jak ktoś chce deglobalizacji, przy jednoczesnej implozji zabaści demograficznej, brak krok do pracy sprawia, że obserwujemy renesans praw pracowniczych. Każda wielka fala demograficzna niesie za sobą coś, co David Gutkart w książce Głowa, ręka, serce w tłumaczeniu nazwał redystrybucją szacunku zawodowego. Na rozmaitych etapach pisze rozwoju gospodarczego, technologicznego i demograficznego. Rozmaite zawody i różne ścieżki kariery cieszą się szczególnym szacunkiem społecznym. Na co dzień nie zastanawiamy się dlaczego tak jest.
Przyjmujemy, że w naszym świecie lepiej być wykształconym niż nie być, lepiej mieć pracę za biurkiem niż przy łopacie, lepiej być pracownikiem marketingu niż zakładów uczyszczania miasta i w tej naszej współczesnej piramidzie szacunku zawodowego lepiej być aktorem na przykład niż kierowcą autobusu, nawet jeżeli to nie przekłada się na płace. Sterotypy zawodowe przypisane są do każdej kariery, są częścią naszego porządku społecznego, częścią opowieści o współczesnym świecie. Czasem oczywiście zdarza się gdzieś tam przy rodzinnym obiedzie ktoś z sowitym bagażem szacunku zawodowego, profesor akademicki, nauczyciel w szkole, ktoś poskarży się, że ludzie, którzy tyle dali z siebie społeczeństwu mają tak żenująco niskie zarobki, obraźliwie niskie, żeby profesor tak mało zarabiał. Czy społeczeństwu nie zależy kto uczy ich dzieci? Znacie to Państwo.
To jest to, co socjologowie nazywają paradokstem stereotypu szacunku zawodowego, gdzie płaca po prostu nie podąża za szacunkiem społecznym. W mojej rodzinie przetrwała taka opowieść babci Wandy, jedynego dziecka zamożnego fabrykanta, który chciał, żeby córka kiedyś przejechała po nim biznes. I pamiętam opowieści babci, jak to w dzień pracowała w sekretariacie fabryce ojca, prowadziła buhalterię, a wieczorami wymykała się na lekcje do szkoły teatralnej. Od dziecka chciała być aktorką, myślę, że rzeczywiście była do tego stworzona, ale rzecz w tym, że 100 lat temu szacunek zawodowy aktorki był bardzo niski, niewiele lepiej niż fordanserki, dalej nie będę rozwijał. Opowieść jest długa, także skrócej tylko do tego, że kiedy mój pradziadek dowiedział się o lekcjach, zażądał, żeby córka natychmiast porzuciła to dziwne hobby.
A babcia Wanda niewiele miesiąc zaszantażowała własnego ojca, że doniesie związką zawodową o jego niecnych praktykach i nie tylko, że nie zrezygnuje z lekcji, to zażądała, żeby ojciec dalej opłacał jej szkole. No i tak została aktorką, a kiedy po wojnie została reżyserem, ta redystrybucja szacunku zawodowego zdecydowanie przesunęła się już od pracy księgowej do pracy w teatrze. Dziś pewnie na nowo status materialnej aktorki mógł być niewspółmierny do statusu fabrykantki, ale szacunek zawodowy aktora teatralnego z pewnością jest wyższy niż buchalterki. I to jest to, co czyni nasz rynek pracy tak fascynującym, ale też skomplikowanym, kiedy ten szacunek zawodowy nie nadąża za zmianami technologicznymi, przemianami demograficznymi i przede wszystkim płacami.
Taki prawnik dziś wysoko w hierarchii społecznej, ale już pewnie na karku czuje dyszy mu czad GPT i za te 5-6 lat jego płace runą. Ale szacunek zawodowy jeszcze długo zostanie, aż ci, którzy tak ciężko pracowali, nocami studiowali, żeby dostać ten dyplom, zaczną się burzyć, zaczną się domagać sprawiedliwości społecznej, jak dziś nauczyciele czy profesor akademicki. Każda cywilizacja, każdy nowy porządek rzeczy ma własne postrzeganie hierarchii, ważności i tego szacunku zawodowego. Zawodowy rycerz, ksiądz, mural, złotnik, urzędnik państwowy, wykładowca uniwersytecki. Na różnych etapach dziejów różne zawody stawały się wyznacznikiem prestiżu i tego miejsca na dramidzie, piramidzie społecznej. W naszym postindustrialnym świecie największa zmiana dotyczyła postrzegania człowieka przez pryzmat kwantyfikowanych zdolności, a nie przymiotów moralnych, czy tam pochodzenia, urodzenia.
Kapitalizm i demokracja sprawiły, że przynajmniej teoretycznie wszyscy staliśmy się równi i to nie tylko w oczach Boga, ale także w obliczu rynku. Jedyne co nas od się miało różnić, to wycena naszych kompetencji i możliwości zawodowe. Tym co zastąpiło tytuły szlacheckie, hrabioskie, czy reputacje rodziny, miały właśnie być dyplomy i certyfikaty. I tak merytokracja stała się jednym z symboli dwudziestowiecznego ładu, całej tej naszej zachodniej kultury. Coś jak szlachta ze swoimi wartościami była tworzyłem średniowiecznego ładu, a burżoazja – industrialnego. Sam termin merytokracji liczy już ponad 2,5 tysiąca lat i pochodzi od Konfucjusza, który pisał ci, którzy rządzą, powinni to robić ze względu na zasługi, a nie odziedziczony status. Mowa właśnie o wiedzy, o merytokracji.
Koncept dał początek instytucji cesarskich egzaminów i tej świeckiej biurokracji otwartej tylko dla tych, którzy zdali testy. Współczesne rozumienie merytokracji za wdzięczami lordowi Michaelowi Youngowi, autorowi pierwszej rozprawy o merytokracji z 1958 roku i tak naprawdę rozprawy o transformacji szacunku od hierarchii urodzeń do hierarchii talentów i umiejętności. To, że koncept rozwinął się w Anglii, Wielkiej Brytanii, nie jest rzeczą przypadku. Merytokracja była o tyle pojęciem klasowym, co i narzędziem przeobrażenia XIX-wieżnego społeczeństwa w postkolonialne mocarstwo brytyjskie. Skoro niemożliwe było już utrzymanie dawnych kolonii, a z nim pełnej podległości żyjących tam narodów, to trzeba było znaleźć spoiwo dla tego nowego postkolonialnego imperium brytyjskiego, dla Commonwealthu. Nowa architektura otwierająca drogę do awansu mieszkańcom, wszystkim, którzy żyli dalej w dawnych koloniach, ale w ramach brytyjskich już instytucji, ze szkołami, uczelniami, to było najważniejsze.
I to jak zauważa historyk Philip Murphy, brytyjski system szkolnictwa wyższego jest czasem określany jako forma imperialnego soft power, właśnie dlatego, że przewinęło się przez niego tak wielu przyszłych światowych liderów, Hindusów, Pakistańczyków, mieszkańców Hongkongu, którzy w ten sposób dalej pozostawali w brytyjskiej orbicie, dalej służyli królowi, ale teraz przekonani byli, że robią to dla siebie, dla swojej wiedzy, dla swojej wartości, a nie dla okupanta. W Stanach Zjednoczonych ścieżka kariery zawsze była oczywiście bardziej demokratyczna, ale tutaj też największe fortuny przechodziły z pokolenia na pokolenie i droga do zamożności niekoniecznie wiodła przez wiedzę i talent, ale często przez powiązania rodzinne, czy kilka ekskluzywnych uczelni, do których przyjęcie było arbitralną decyzją tych, którzy je finansowali.
Kiedy I wojna światowa dobiegała końca, senator Edwin Sweet uznał, że właśnie nadażyła się niepowtarzalna okazja odświeżenia tego tradycyjnego amerykańskiego modelu elit, tej przyspawanej hierarchicznej burżoazji. Powracający z wojny w Europie weterani mogli teraz dać Ameryce niepowtarzalny bodziec do rozwoju, ale też ochronić kraj, jak przedtrzegał Sweet, żeby sfrustrowani, zostawieni sobie, mogli stać się pasem transmisyjnym radykalnych europejskich ideologii socjalistycznych, rozsadzających kraj. Ustawa Sweeta z 1918 roku, Soldiers and Sailors Civil Relief Act, gwarantowała każdemu weteranowi 60 dolarów. Jednorazowy zasiłek, co myślę, że wystarczało pewnie na zakup ubrań po wojnie. Ale ważniejsze od pieniędzy były szkolenia, które oferowano weteranom. W zależności od wykształcenia, tego co robili przed wojną, mogli szkolić się w rolnictwie, logistyce, finansach administracji, czy zostać policjantem.
Ostatecznie agencja skierowała do pracy 3 miliony osób, nie tylko chroniąc ich przed bezrobociem, ale przede wszystkim tworząc taką unikalną, elitarną, patriotyczną kadrę administracyjno-przemysłową. I to był jeden z największych w historii projektów redystrybucji szacunku zawodowego. Projekt trwał do lat 50. , ale już po II wojnie światowej, Stany Zjednoczone stanęły przed innymi wyzwaniami. Już wtedy, niż kadry przemysłowej, potrzebowano wykształconych elit, które przeprowadzą Amerykę przez zimną wojnę. I tak jak w Wielkiej Brytanii Young był ojcem meritokracji, tak ojcem amerykańskiej meritokracji był James Bryant Conant, rektor Harwardu, który zaadoptował test IQ do selekcji najzdolniejszych kandydatów na studia. To jest ten sam test, który w czasie wojny pomagał wyłuskiwać z takiej niewykształconej masy poborowej, zarówno białych jak i czarnych, ze wszystkich potencjalnych pilotów.
Chodziło o zdolności, a nie wiedzę czy urodzenia. Young od początku zakładał, że meritokracja będzie tworzyła nowe linie podziału. Nie miała mowy o sprawiedliwości. Sprawiedliwość społeczną rozumie jako równość, szans, ale w żadnym wypadku jako spłaszczenie podziałów społecznych. Powtarzał, że każde zdrowo funkcjonujące państwo potrzebuje swojej arystokracji. I lepiej, kiedy ma ona podstawy merytoryczne, niż finansowe albo bogatych rodziców. Jak sam pisał, przynajmniej dostarczy naukowego uzasadnienia dla nierówności. Dla uzdalnionych z wyższym IQ tworzono programy rządowych gwarancji kredytowych w Stanach Zjednoczonych, to jakieś specjalne stypendia, co dramatycznie zmieniło zresztą mapę społeczną amerykańskich uczelni. I w latach 70. po raz pierwszy połowa studentów to były osoby z rodzin, w których nikt wcześniej nie skończył studiów.
I pewnie tych rodzin też nie byłoby stać na finansowanie nauki dzieci, gdyby nie granty rządowe. Lata 60. , lata 80. , to jest złota epoka amerykańskiej nauki, amerykańskiego przemysłu zbrojeniowego, podboju kosmosu, ale też rozchwit nauk społecznych, czego nigdy wcześniej Ameryka nie przodowała. Pogłębione studia na temat wybranych państw i kultur pozwoliły na przykład stworzyć całą, odrębną szkołę ekspertów do spraw Związku Radzieckiego, tak zwanych kremlologów. Dalej są czyni, dalej są potrzebni. Ale oczywiście umasłowienie wyższej edukacji nie było pomysłem na zimną wojnę, tylko na zagospodarowanie powojennego boomu demograficznego i szybszą asymilację kolejnych napływających fal imigrantów. Mamy w Stanach dziesiątki opowieści o tych przyjezdnych uczonych z Europy, którzy po wojnie tworzyli wielkie amerykańskie centra naukowe.
Jeden taki najpotężniejszy ośrodek chyba na świecie matematyki to jest Rochester University i w przeważającej większej lewej wsi został stworzony przez rosyjskich emigrantów. 37% amerykańskich laureatów Nagrody Nobla po II wojnie światowej urodziło się jako obywatele innego państwa. To jest opowieść o redrystrybucji szacunku, ale też o bardzo dobrze przemyślanym programie radzenia sobie z wielkimi przesunięciami demograficznymi. Jak radzić sobie z czymś, nad czym niespecjalnie mamy kontrolę. Lekcja warta do zgłębienia, choć oczywiście proces był bardzo złożony i długotrwały od rozpadu brytyjskiego imperium do stworzenia brytyjskich przewag w instytucjach finansowych czy badaniach farmaceutycznych minęło ponad pół wieku. W Stanach Zjednoczonych konstruowanie nowych merytorycznych, merytokratycznych elit zaczęło się w końcem I wojny światowej.
Wacham się czy dodać, że trwa do dziś, bo współczesne trendy cancel culture, walk, to tak naprawdę zorganizowany demontaż merytokracji, choć amerykańskie uczelnie wciąż pozytywnie odstają na tle całego zachodu. Jak większość wizjonerów, Conant i Young, sądzili, że stworzyli genialny mechanizm, który pasuje do każdej kolejnej epoki, każdych przemian cywilizacyjnych, że raz na zawsze to odmieni hierarchię społeczny narodów. Sądzili, że merytokracja jest etapem wiecznie doskonalącej się cywilizacji. W rzeczywistości już dziś wiemy, była zaledwie odpowiedzią na bum demograficzny I-XX, może 70 lat XX wieku. Na swój sposób genialny mechanizm rozładowania napięcia tej zmieniającej się struktury społecznej, ale trochę tak jak wolność gospodarcza, burżuazja była odpowiedzią na bum demograficzny rewolucji przemysłowej. Moment chwili.
Spowolnienie demograficzne teraz, z przełomu XX i XXI wieku, sprawiły, że merytokratyczna architektura stała się raczej obciążeniem i źródłem nowych podziałów społecznych, a nie plusem. Daniel Markowicz w książce Pułapka Merytokracji wskazuje, że współczesna merytokracja stała się dokładnie tym do zwalczania, czego została wymyślona. Zamiast szumpeterowskiej wymiany elit, coraz to nowych grup społecznych przebijających się na szczyt piramidy, merytokracja stała się zamkniętą bańką. Splendor, często tytuły naukowe, przechodzą z pokolenia na pokolenie, a mobilność społeczna zanika. Sprowadzanie przewag społecznych do certyfikatów, dyplomów, punktacji naukowych, czy nawet rankingów uczelni, gdzie kończyliśmy studia, stworzyło cały przemysł, całą naukę przeskakiwania ze szczebla na szczebę. Powstała branża kosztownych kursów dokształtających. Branża umiejętnego sterowania życiem dziecka, dobieraniem zainteresowań, upodobań sportowych, tylko po to, żeby się spodobała o komisji kwalifikacji.
Mój kuzyn, który mieszka we Francji, posyła na przykład swoją córkę na grę w lacrosse. Posyła ją na tą grę tylko dlatego, że łatwo jest zaistnieć w drużynie ogólno-francuskiej i zwrócić uwagę komisji egzaminacyjnej, jakie to unikalne zdolności ma kandydatka. Na wierzchołku piramidy, pisze Markowic, zasiadła klasa ludzi, którzy do perfekcji opanowali zdolność poruszania się po akademickiej matmii kursów, stypendiów i staży. Dyplomokracja. Dyplomokracja w miejsce merytokracji. Absolwenci business school na Harvardzie czy w Standowordzie jeszcze przed ukończeniem 30-tki wiedzą, że znajdą się w 5% najbogatszych Amerykanów. Sam Harvard wyprodukował łącznie 65 miliarderów od samego początku powstania listy najbogatszych Forbesa. Premia jest tak wielka, że rodzice tutaj nie żałują środków, znajomości, układów, żeby zapewnić dziecku miejsce najlepszych uczelniach.
Sławna jest ta historia korupcyjna, gdzie znani aktorzy, biznesmeni, politycy gotowi byli ryzykować więzienie, kompromitacje, byle wypchnąć nie zawsze zdolne dzieci do najlepszych uczelni. To jest taka naprawdę ślepa uliczka zachodniej merytokracji. Peter Turcin w głośnym tekście dla Nature pierwszy zwrócił uwagę na nadprodukcję, jak pisał bezużytecznej klasy wykształconej. Setki tysięcy ludzi w skali całego zachodu, którzy cieszą się szasunkiem zawodowym, który potem nie ma przełożenia na oferty pracy. I to dalej przejawiało się w pęczniących frustracjach, resentymentach, które jak Turcin przewidział, właśnie wybuchło rewoltą 2020 roku, ale też jak dalej twierdzi Turcin, to jest dopiero początek wielkich przeobrażeń społecznych, powodowanych zmianami demograficznymi. Zmianami porównywalnymi tylko z buntem przeciwko XIX-wiecznym elitom w czasie wiosny ludów. Dyplomokracja, czyli meritokracja w naszym XXI wieku.
Podobnie jak wiele innych zaspawanych hierarchii społecznych, ta nasza dyplomokracja stała się narzędziem do konserwowania zamiast do udrażniania mobilności społecznej. Powstała cała rodzina profesji obsadzanych dyplomową kastą. Merytokratyczna arystokracja, o której David Goodhart pisze, trudne do uzasadnienia jest to, że na przykład project manager w prestiżowej agencji PR zarabia miesięcznie trzy pensje ratownika medycznego czy osiem pensji kierowcy autobusu. Wycena rynkowa wynika z norm społecznych i nie odnosi się ani do poziomu odpowiedzialności, ani wymaganych umiejętności, czy nawet lat doświadczenia. Od 1975 roku wynagrodzenie kierowców autobusów na zachodzie zrosło średnio, to jest Zachodnia Europa, o 22%. Z kolei płace menadżerów do spraw reklamy i PR zrosły średnio o 111%. Przez ostatnie 30 lat merytokracja dawała kolejnym pokoleniom absolwentom poczucie wyjątkowości.
Upewniała ich, że warto być na tych studiach, warto zabijać się za najlepsze oceny. Potem były bunty pokoleniowe lat 60. , rewolty lat 70. , wszystko to oczywiście odcisnęło swoje piętno na zachodniej cywilizacji, ale nie zmieniło merytokratycznej hierarchii. To samo zresztą lata 80. , 90. , sporo te lata namieszały młodym ludziom w głowach nadmiarem używek seksu i bałomuntnych idei postmarxistów, ale na koniec wszyscy pokornie zdawali egzaminy, składali podania do korporacja, potem powtarzali swoim dzieciom, że tylko krocząc po kolejnych szczeblach, dyplomów mogą w życiu kimś zostać. Coś zaczęło pękać w systemie po Wielkim Kryzwie 2008 roku. Jak pisze Markowic, gwałtowna pooperyzacja klasy średniej spowodowała, że merytokracja, klasa średnia, przekształcała się w lumpenproletariat. Teraz dodatkowo została dotknięta inflacją i rękawicą, wyzwaniem rzuconym przez sztuczną inteligencję.
Na naszych oczach najwięksi beneficjenci merytokracji, arystokracja, niegdyś zbrojna w szacunek zawodowy, traci stopniowo grunt pod nogami. Tekściarze, marketingowcy, analitycy, tłumacze, konferancierzy, wszyscy stopniowo tracą dawne pozycje w miarę rozwoju sztucznej inteligencji, zaczynając od dziennikarzy najwięksi przegrani mediów społecznościowych. Jak pisze Goodheart, zjawisko będzie dalej narastało. Rynek skalkuluje podaż, popyt i korzyści z wykonywanej pracy. Czeka nas wielki kryzys merytokracji, upadek statusu dyplomu na rzecz łopaty, czyli łatwo zmierzalnych prac i efektów. Jak każda umierająca klasa, merytokracja wierzga i kopie. Prostracje, resentymenty, gorycz, marginalizacji przyjmuje tutaj na różniejsze formy. To są masy zfrustrowanych działaczy, antify, w Polsce strike kobiet, wojujący klimatyści czy poprzyklejani do bruku i obrazów w muzeach aktywiści ostatniego pokolenia. Ale to też są bardziej wyrafinowane oczywiście formy.
Niemal religijna walka z dezinformacją, z fake newsami, które nie tyle mają oczyścić świat z fałszu, bo to nigdy nikomu się nie udało, co przywrócić poczucie kontroli tym, którzy niegdyś niezwykle byli szanowani, tym dawnym elitom, dla których w nowym świecie, tej nowej sztucznej deigencji jest coraz już mniej i mniej miejsca. To są ci sami ludzie, którzy jeszcze 20 lat temu z taką pobłażliwą obojętnością patrzyli, jak pracownicy fizyczni, robotnicy, rzemieślnicy, drobni przedsiębiorcy, sklepikarze, wszyscy tracili pracę i szacunek w dobie globalizacji, kiedy tamtych miejsc pracy było coraz mniej, kiedy uciekały do Azji. Zresztą Guttgart też o tym pisał w swojej we wcześniejszej książce, Doga do gdzieś tam. Teraz szale się odwróciły.
Klimatyści, transgenderyści, cały ten sfrustrowany narybek merytokracji, częściej i gwałtowniej protestuje niż górnicy czy kierowcy ciężarówek. Inteligencja, a nie robotnicy wychodzą na ulicę. Obserwujemy repolaryzację szacunku w stronę ludzi wykonujących wymierną pracę. I to nie będzie łagodny proces. W większości zachodnich państw liczba osób w wieku 20-34 z wyższym wykształceniem sięga średnio w krajach OECD 40%, w Polsce nawet 42%, ale już w najbogatszych państwach, w Stanach Zjednoczonych 50%. Jak teraz zakomunikować milionom ludzi, że ich czas się skończył? Aplikacja w telefonie wykona szybciej i lepiej wszystko to, w czym się wyspecjalizowałeś. Od 1997 do 2017 roku płace absolwentów uczelni wyższych rosły jakieś pół punktu procentowego rocznie szybciej niż płace absolwentów szukół średnich, a od początku 2021 roku rosną znacznie wolniej.
Po raz pierwszy od lat 80. nierówności płacowe na całym zachodzie spadają, ale nie dzięki lewicowym ideologiom, ale rosnącym płacom pracownikom z niższym uposażeniem, tym wszystkim z średnim wykształceniem. Przyjrzyjcie się pod czyją sprawiedliwość i równość walczą dziś progresywnie aktywiści, ten ich prekariat. Prekariat to dziś pracownicy edukacji, bibliotek, absolwenci uczelni, wszyscy skazani na pracę w fast foodach albo marginalizację płacową. David Thautor z MIT twierdzi, że płace osób najniżej usytuowanych i najniżej certyfikowanych wręcz poszybowały w ostatnich latach, najszybciej od ćwierć wieku. Lata 2020-2023 w większości zachodnich państw wymazały jedną trzecią rozpiętości płacowych pomiędzy najlepiej i najgorzej opłaconymi pracownikami. Rozpiętości, która nalastała od lat 90.
W ciągu ostatnich trzech kwartałów wartość aktywów znajdujących się w posiadaniu górnego i jednej dziesiątej procenty Amerykanów spadła z prawie 18,5 biliona dolarów do 16, prawie 17 bilionów dolarów. 10% najbogatszych Amerykanów spadły z 98,6 biliona dolarów do 90 bilionów dolarów. Rozpiętości maleją. Co też ciekawe, że pracodawcy coraz częściej rezygnują dzisiaj z wymagań dotyczących wykształcenia przy nowych zatrudnionych. Najrzadziej zwalniani pracownicy w ostatnich dwóch latach to kierowcy, sprzedawcy i sprzątaski, a najczęściej zwalniani pracownicy to są pracownicy marketingu czy promocji. Historyk Huwala Ali twierdzi, że wielkie przesunięcia demograficzne w połączeniu ze sztuczną inteligencją pozbawią tysiące pracowników umysłowych, ich pracy i zawodu. Świat będzie potrzebował nowych modeli społeczno-ekonomicznych, nowego systemu edukacji, żeby radzić sobie z tą nową rzeczywistością.
Klasa bezużyteczna, Homo Inutilis, jak pisze, będzie składać się z osób wykonujących prace, które można łatwo zautomatyzować. Społeczeństwie dojdzie do gwałtownej polaryzacji i napięć, jakich nie widzieliśmy od narodzin wielkich ruchów robotniczych. Dużo do myślenia powinien nam też dać nasz polski baromet zawodów, który publikuje Ministerstwo Rodziny i Pracy. W grupie pracowników, na które jest najmniejsze dzisiaj zapotrzebowanie, znaleźli się ekonomiści, filozofowie, historycy, politolodzy, kulturoznawcy oraz też pedagodzy. Z kolei na liście zawodów deficytowych znajdziemy najwięcej kierowców, stolarzy, elektryków, fizjoterapeutów, magazynierów, lekarzy, pielęgniarek, w większość zawodów budowlanych. Z niewielkimi wyjątkami, wszystko to są zawody nie wymagające wyższego wykształcenia. W 2005 roku jedna piąta pracowników dysponowała wykształceniem wyższym, zaledwie jedna piąta.
W 2022 roku na 370 tysięcy osób, które weszły na rynek pracy, 290 tysięcy posiadało wyższe studia. Jeszcze 10 lat temu to było zaledwie 120 tysięcy. Krzywa z podażą osób wyższym wykształceniem i krzywa z zapotrzebowaniem na nich gwałtownie się rozjeżdżają. Wypływamy na zupełnie nowe wody. Może nie nieznane, bo tego samego Ameryka doświadczała w czasie rewolty 2020 roku. Ale dla nas one są nowe, nowe doświadczenia. Jesienne wybory to może być doskonały moment, kiedy ta goryć się rozleje. Twierdzenie Harariego, że konieczne będzie stworzenie jakiegoś nowego modelu społeczno-gospodarczego, żeby zapobiec tragedii, wielu progresywnych publicystów, akademików odczytuje jako sygnał do rewolucji, do zastąpienia kapitalizmu czymś, co będzie przypominało rozmaite utopijne koncepty posmarxistowskich ideologów, jak choćby gwarantowana płaca minimalna.
Brytyjski lewicowy komentator, Paul Mason, proponuje przejście społeczeństwa w kierunku postkapitalizmu. Mason uważa, że w obliczu problemów, tej ery cyfrowej i demograficznej implozji, państwo musi zrobić więcej, aby okierznać prywatne finanse, a jednostki muszą zrobić więcej, aby wyzbyć się własności. To nawet mogą być zabawne, gdyby nie to, że zawsze kiedy historia wpada w turbulencję, zamiast realistów do głosu dochodzą radykalni kreatorzy rzeczywistości. I nawet jeżeli utopia z oczywistych względów nigdy się nie zrealizuje, to droga do niej może być piekielna. Zapraszam już za tydzień na kolejny odcinek Wolności w Remondzie, na kanale Warsaw Enterprise Institute, na YouTube oraz na Spotify i Podcastach iTunes. .