TRANSKRYPCJA VIDEO
Dla tego filmu nie wygenerowano opisu.
Wyobraźcie sobie taką sytuację. Znajdujesz się na pokładzie samolotu, który dopiero co wystartował i zmierza na drugi koniec kraju. Zwykły lot, jakich setki dziennie odbywają się na całym świecie. Jednak w pewnym momencie gość, który siedział tuż obok ciebie, wstaje z miejsca, wychodzi na środek samolotu i wyciąga zza pazuchy wielki samurajski miecz. Zaczyna coś krzyczeć o wielkiej światowej rewolucji i o tym, że ten samolot właśnie został porwany. Trochę dziwne, prawda? Jeszcze dziwniej robi się w momencie, gdy ośmiu innych mężczyzn wyciąga swoje katany i zaczynają związywać pozostałych pasażerów, po czym szturmują kabinę pilotów. Najmłodszy z napastników ma 16 lat.
W dzisiejszym odcinku Sondera przedstawię wam bardzo ciekawą historię dziewięciu japońskich młodych mężczyzn, których wiara w skrajne polityczne przekonania pchnęła ku bardzo brawurowym czynom. Porwanie samolotu, którego się dopuścili, dalej pozostaje jedną z najbardziej dziwacznych spraw kryminalnych w dwudziestowiecznej Japonii. Sonder, poznaj nieznane historie. 31 marca 1970 roku, około godziny 7. 30 rano z lotniska Haneda w Tokio wystartował lot 351 Linii Lotniczych Japan Airlines. Docelowym miejscem podróży 122 pasażerów i siedmiu członków załogi była miejscowość Fukuoka. Maszyna, jak gdyby nigdy nic, pokonywała kolejne kilometry, a na pokładzie panowała spokojna i zapewne przez wczesną godzinę jeszcze dwie godziny. Uporczywą ciszę przerwał nagle młody mężczyzna, który wstał ze swojego miejsca.
Podszedł żwawym krokiem pod drzwi kabiny pilotów i kuźdź winiu wszystkich zgromadzonych wyciągnął ogromny samurajski miecz. Na dłuższy moment zapanowała konsternacja, której nic nie potrafiło przerwać. Mężczyzna z mieczem, widząc, że nie zrobił wystarczającego wrażenia na zgromadzonych, zaczął głośno krzyczeć, nawołując swoich kompanów, by ci przyjechać do miejscowości. Wtedy kilku Azjatów wstało z foteli. Byli to bardzo młodzi ludzie. Jeden z nich miał zaledwie 16 lat i uczęszczał jeszcze do szkoły średniej. Wiek pozostałych nie był o wiele wyższy, ale wśród tych, którzy byli wśród nich, było to bardzo młodzi ludzie. Wśród porywaczy znajdował się utalentowany basista Moriaki Wakabasa.
Który w tamtym okresie grał w popularnej rockowej grupie Le Realisé des Nudeux, w której wśród nich znalazł się jeden z najwyższych. Wśród porywaczy znajdował się utalentowany basista Moriaki Wakabayashi, który w tamtym okresie grał w popularnej rockowej grupie Le Realisé des Nudeux, i sam też zyskiwał sporą sławę. Kilku innych z kolei studiowało na bardzo prestiżowym uniwersytecie w Tokio. Zdeterminowani młodzieńcy byli członkami komunistycznej organizacji terrorystycznej zwaną Frakcją Czerwonej Armii. Organizacja prezentowała skrajnie lewicowe poglądy, a jej celem była totalna rewolucja w Japonii przy pomocy wojny partyzanckiej oraz obalenie tamtejszego żołnierza. Twierdzili, że nie mogą już patrzeć na obecny porządek w ich kraju i miłość do ojczyzny zmusza ich do działania.
Już od dawna jako frakcja Czerwonej Armii grozili wojną domową, która miałaby wystartować w Tokio. Doprowadzali też do zamieszek na ulicach miast. Manifestującymi wsi zbyt spowodującymi się z nami, a nie zbyt spowodującymi się z nami. Człowiek, który jako pierwszy wstał z miejsca i zagroził pasażerom mieczem, nazywał się Takamaro Tamia i liderował reszcie rebeliantów. Co ciekawe, to nie on był mózgiem opanowywania, ale to nie on. Człowiek, który jako pierwszy wstał z miejsca i zagroził pasażerom mieczem, nazywał się Takamaro Tamia i liderował reszcie rebeliantów. Co ciekawe, to nie on był mózgiem operacji. Plan porwania samolotu wymyślił Shiyomi Takaya, założyciel frakcji Czerwonej Armii.
Miał on oczywiście wziąć udział w całym przedsięwzięciu, lecz jakiś czas wcześniej został aresztowany za planowanie uprowadzenia premiera Japonii. Na wolność wyszedł dopiero w 1989 roku, nie stanowiąc już większego zagrożenia. Zmarł 5 lat temu na niewydolność serca. Warto zadać sobie pytanie, jak 9 mężczyzn mogło wnieść na pokład samolotu miecze, pistolety i bombę? Pamiętajmy, że mówimy o latach 70. Wówczas kontrole na lotniskach nijak miały się do tych stosowanych w dzisiejszych czasach. Obecnie przemycić coś jest naprawdę trudno, lecz wtedy porwania latających maszyn nie były jakąś powszechną praktyką, a raczej należały do jednorazowych incydentów. Członkowie komunistycznej grupy mieli więc bardzo ułatwione zadanie i w pełni to wykorzystali.
Ich celem był lot nad całym pacyfikiem i lądowanie na Kubie, gdzie swoje bezwzględne rządy sprawował Fidel Castro. Chcieli uzyskać tam odpowiednie wojskowe przeszkolenie, które pomogłyby im w późniejszym zamachu stanu w Japonii. Mieli uzyskać wsparcie u żołnierzy podzielających ich komunistyczną ideologię i zdobyć bezcenne umiejętności, a także uzbrojenie. Liczyli na to, że ich zapał i plany zrobią wrażenie na kubańskich rewolucjonistach. Sprawy potoczyły się jednak nieco inaczej. Wśród skrępowanych linami osób znajdował się między innymi bardzo znany i szanowany lekarz Shigayaki Hinoara, który spopularyzował i promował coroczne badania lekarskie wśród obywateli kraju kwitnącej wiśni. Porywaczy wydali pilotom rozkaz lotu na kubę, jednak z ich planów nic nie wyszło.
Piloci poinformowali ich, że Boeing 727, którym właśnie podróżują, nie da rady dolecieć tak daleko z posiadanym paliwem. Docelowym miejscem lądowania była Fukuoka, a więc lot w obrębie kraju i do takiego też został przygotowany samolot. Jego konstrukcji nie przystosowano do wycieczek o tak długiej trasie. Zamiary rebeliantów musiały więc momentalnie ulec zmianie i już po krótkiej naradzie postanowili obrać inny cel. Tym razem padło na stolice Korei Północnej, czyli Pyeongyang. Leży ono około 10 tysięcy kilometrów bliżej niż Kuba. Władze w Korei Północnej pełnił wówczas dziadek Kim Jong-un, czyli Kim Il-Sung. Porywaczy uznali, że komunistyczny reżim Korei to kolejne świetne miejsce, by ich ambicje miały szansę realizacji.
Dziewięciu zbrojonych młodych mężczyzn miało jednak tego dnia pecha. Dowiedzieli się bowiem, że paliwa nie starczy również na ich nowo obrany kurs do Pyeongyangu. Piloci powiedzieli im, że jeżeli chcą lecieć do Korei, konieczne będzie zatankowanie samolotu po drodze i najlepiej zrobić to w Fukuoce. Porywacze nie mieli więc żadnego wyjścia. Musieli przełknąć informacje przekazane przez pilotów i ciągle modyfikować swoje plany. Japońskie media szybko obiegły informacje o porwaniu samolotu. W telewizji od razu uruchomiono transmisję na żywo, podczas której podawano świeże wiadomości na ten temat. W społeczeństwie zawrzało. Władze Japonii wiedziały, że muszą działać szybko i zdecydowanie.
Zakłotnikom groziło niebezpieczeństwo, a znając ekstremistyczne poglądy porywaczy, nie wiadomo było, co może przyjść im do głowy. Widzeminister transportu Shinjiro Yamemura zakomunikował, że bierze na siebie odpowiedzialność za życie wszystkich pasażerów i członków załogi. Na nogi postawiono wszystkie najważniejsze służby. Sprawę tę nazwano aferą Jodo od nazwy samolotu. Kiedy około 9 rano Boeing 727 wylądował na lotnisku w Fukuoce, policjanci i profesjonalni negocjatorzy tylko czekali, by rozpocząć rozmowę z poryłaczami. Wszystkie karty były w ich rękach. Mieli przecież ogromne zabezpieczenie własnego życia w postaci zakładników i mogli swobodnie działać. Liter grupy, Takamaro Tamia rozpoczął długie negocjacje w imieniu porywaczy.
Druga strona żądała wypuszczenia jak największej liczby zakładników w zamian za paliwo, którym rebelianci dolecą do Pyongyangu. Tamia groził, że zabije wszystkich pasażerów i członków załogi, jeżeli japońskie służby będą coś kombinować. W samolotu opiściły 23 osoby, a dokładnie 10 kobiet, 12 dzieci i jeden starszy mężczyzna. Dla młodych wywrotowców Pyongyang miał być jedynie przystankiem przed dalszą podróżą. W ich marzeniach Kuba dalej widniała jako wymarzone miejsce, w którym przejdą szkolenie przed planowanym obaleniem rządu we własnym kraju. Największym zmartwieniem porywaczy była specyfika tak zamkniętego i wrogiego światu państwa jak Korea Północna. Japonia nie posiadała z nią stosunków dyplomatycznych. Nie było więc powodów, by między tymi krajami istniała jakaś nicz porozumienia.
Obcy samolot na terenie koreańczyków z północy może zakończyć się dla lotu nr 351 tragicznie, czyli krótko mówiąc błyskawicznym zastrzeleniem. Lider rebeliantów był jednak do bólu zeterminowany i pomimo obaw, które uświadomiono mu na lotnisku w Fukuoce nie miał zamiaru się cofać. Bejing 727 pędził więc dalej ku stolicy komunistycznej krainy, tak bardzo pod wieloma względami niezmiennej aż do dzisiaj. Innym kłopotem była bez wątpienia słaba orientacja pilotów w tym konkretnym kierunku. Rzecz jasna nigdy nie odbywali takiej trasy, a mapa, którą dostali podczas negocjacji na lotnisku to najzwyklejsza mapa konturowa, nie zawierająca żadnych konkretnych szczegółów na co dzień potrzebnych pilotom. Zaznaczono na niej jedynie zarys północy, ale też nie tylko.
W momencie, gdy samolot niebezpiecznie zbliżał się do koreańskiej strefy zdemilitaryzowanej, która przecina półwysep koreański w Szasz i dzieli go na Koreę po południu, piloci gorączkowo próbowali nawiązać kontakt z lotniskiem w Pyeongyangu. W tym momencie, gdy samolot niebezpiecznie zbliżał się do koreańskiej strefy zdemilitaryzowanej, która przecina półwysep koreański w Szasz i dzieli go na Koreę południową i północną, piloci gorączkowo próbowali nawiązać kontakt z lotniskiem w Pyeongyangu. Wiedzieli, że na tym terenie żarty już się skończyły i w każdej chwili może nastąpić atak. W tamtym momencie zagrożenie zmaterializowało się w przerażającej postaci. Tuż obok Bejinga przeleciały północno-koreańskie myśliwce i zaczęły się zbieraczać się.
W tym momencie, gdy samolot niebezpiecznie zbliżał się do koreańskiej strefy zdemilitaryzowanej, w Bejinga przeleciały północno-koreańskie myśliwce i zaczęły strzelać. Śmierć zajrzała w oczy porywaczom i zakładnikom. Jednak ku zdziwień wszystkich, pociski nawet nie drasnęły kadłuba maszyny. Prędko stało się dla nich jasne, że były to jedynie strzały ostrzegawcze. Zarówno porywacze jak i piloci poczuli ulgę, gdy z radia dobichł ich wyraźny komunikat w języku angielskim, ale z akcentem koreańskim. To wieża lotów w Piągiangu próbowała nawiązać z nimi kontakt. Piloci dokładnie wytłumaczyli, w jakim są położeniu i jaki plan mają porywacze, którzy liczyli na to, że komunistyczny reżim przyjmie ich z otwartymi rękoma.
Głos z radia wydał aprobatę na lądowanie w Piągiangu i pokierował lotem, lecz eskorta myśliwców wciąż bacznie śledziła każdy ruch bejinga. Wśród dziewięciu członków frakcji Czerwonej Armii zapanowała radość, ponieważ, jak wówczas myśleli, udało im się wkraść właski Korei Północnej. I już wkrótce będą mogli przebywać w tym kraju bez obawy o konsekwencje bezprawnego przejęcia kontroli nad samolotem. Lecz to, co wydarzyło się chwilę później, przypomina zwrot akcji z najbardziej zawiłych scenariuszy filmowych. Okazało się, że Bejnng wcale nie zmierza do Piągiangu, tylko do Seulu. Podczas negocjacji na lotnisku w Fukuoce Japończycy wymyślili niezwykle sprytny plan. Do akcji włączyło się również CIA, ponieważ wśród zakładników byli obywatele Stanów Zjednoczonych, m. in. jeden z dyrektorów znanej firmy Pepsi.
Japonia, USA oraz Korea Południowa rozpoczęły współpracę, której celem było kompletne zmylenie porywaczy. To dzięki szybkiemu porozumieniu między tymi krajami doszło do zrealizowania podstępu. Kiedy maszyna z ponad setką niewinnych ludzi wylądowała na lotnisku Gimpo w Seulu, wszystko było już przygotowane. Wywieszono flagi Korei Północnej, a policjanci i żołnierze, którzy wyszli porywaczom na powitanie, przyodzieli mundury swoich północnych sąsiadów. Tłum ludzi wiwatujący na cześć dziewięciu rebeliantów entuzjastycznie machał do nich na powitanie. Natomiast grupka zgromadzonych dzieci śpiewała państwowe pieśni. Przez głośnik rozległ się donośny głos, który oznajmił iż wódz Kim Irsen wita bohaterów walczących z japońskim imperializmem. Wszystko dopięte było na ostatni guzik. Mascarada wyglądała na znakomicie urządzoną.
Ale wróćmy jeszcze na chwilę do wydarzeń z lotniska w Fukuoce. Podczas wręczania pilotom mapy razem z nią przemycono także niewielką karteczkę, na której podano specjalną częstotliwość radiową. To właśnie dzięki temu udało im się później nawiązać kontakt z fałszywą wieżą lotniczą w Pyeongyangu. Tak naprawdę to pracownicy Kontroli Ruchu Lotniczego w Seulu przemawiali do pilotów, które znalazły się w Pyeongyangu. Tak naprawdę to pracownicy Kontroli Ruchu Lotniczego w Seulu przemawiali do pilotów i porywaczy znakomicie odgrywając swoje role. Piloci otrzymali wskazówki jak zboczyć z kursu i uniknąć niebezpieczeństwa na terenie koreańskiej strefy zdemilitaryzowanej. Fałszywa wieża lotów, czyli sprzymierzeńcy pilotów zamiast do stolicy wroga skierowali ich do leżącego zaledwie 200 km od Pyeongyangu, Seulu.
Zadbano nawet o podłujące w strzałach myśliwce, które w rzeczywistości należały do Korei Południowej. Rebellianci byli o krok od schwytania, kiedy jeden z nich zauważył przez okno stojący nieopodal samolot amerykańskich linii lotniczych US Northwest Airlines. W ich głowach natychmiast zapaliła się czerwona lampka. Zorientowali się również, że na głównym lotnisku powinny wisieć podobizny Kim Irsena. Tak umiejętnie budowane przedstawienie dobiegło o końca, a rozpoczęła się kolejna tura trudnych negocjacji z rozsierdzonymi rywalami. Groźby na temat wysadzenia samolotu i zabiciu wszystkich zakładników musiały zastopować chęci służb na kolejne pogrywanie z przestępcami.
Japoński rząd nawiązał kontakt z władzami Korei Północnej, już tymi prawdziwymi, a te wyraziły zgodę na przyjęcie rebeliantów, jednocześnie zapewniając, że samolot z pasażerami i pilotami bezproblemowo wróci do Japonii. Takie rozwiązanie nie wchodziło w rachubę. Lot zakładników do tak wrogiego kraju nie był bezpieczny. Ponadto prezydent Korei Południowej Park Chung-Hee dwa lata wcześniej padł ofiarą zamachu północno-koreańskich komandosów i jego trauma oraz wrogość do sąsiada wykluczała możliwość współpracy. Wtedy do akcji wkroczył ten, który zapewniał, że zadbał o bezpieczeństwo i o zakończenie zamiaru zgodnie z obojęciem. Wspomniany wiceministr transportu Shinjiro Yamemura zgłosił się na ochotnika, by w zamian za jak największą liczbę zakładników do jego wziąć do niewoli.
Wspaniało myślny czyn wiceministra przemówił się na ochotnika, by w zamian za jak największą liczbę zakładników do jego wziąć do niewoli. Wspaniało myślny czyn wiceministra przemówił się na ochotnika, by w zamian za jak największą liczbę zakładników do jego wziąć do niewoli. Wspaniało myślny czyn wiceministra przyniósł skutek. Rebellianci mając tak grubą rybę w swojej sieci, mogli wypuścić resztę zakładników. Gdy tak też się stało i setka pasażerów oraz czterech członków załogi opuściło pokład, w drogę na północ ruszyło dziewięciu porywaczy, trzech pozostałych członków załogi i Shinjiro Yamemura. Po wylądowaniu na małym lotnisku niedaleko Pyeongyangu, ideologicznych braci najpierw pozbawiono wszelkiej broni i dokładnie przeszukano, a następnie oficjalnie powitano i zakwaterowano w luksusowym hotelu.
Pilotom Beinga i wiceministrowi, zgodnie z zapewnieniami, pozwolono spokojnie odlecieć z powrotem. Shinjiro Yamemura wówczas nie mógł przypuszczać, jak tragiczny los go czeka. Zasłużony wiceminister ponad 20 lat później, w 1992 roku, zginął z rąk własnej córki, zmagającej się z problemami natury psychicznej. Kobieta zadała mu śmiertelne rany nożem. Los cicho i złowrogo zahichotał, ponieważ Yamemura zginął kilka dni przed wylotem do Pyeongyangu, gdzie miał wziąć udział w rozmowach dyplomatycznych. Wtedy nie zadają ogólne przerażenie. Prawda jest jednak zupełnie inna. Zarówno wypuszczeni zakładnicy, jak i wiceminister Shinjiro Yamemura opisywali ich mianem eloquentnych, a nawet miłych. Jeden z nich pomógł państwowemu urzędnikowi wnieść bagaż, a w trakcie lotu cała dziewiątka próbowała z nim żartować.
Rebelianci myśleli, że dotarli do miejsca, w którym będą kimś w rodzaju godnych naśladownictwa bohaterów. Kierowała nimi wielka odwaga, ale też niemniejsza naiwność. Rząd Korei Północnej miał już wobec nich swój plan, który na pewno nie zakładał szybkiego wypuszczenia przebyszów. Koreańczycy z północy nie mogli pozwolić sobie na to, by ich, właściwie nieproszeni goście, zrobili sobie krótki postój, a potem trzmychnęli na kubę. To byłaby zbyt duża wizerunkowa wtopa, wszak propaganda w tym kraju mówi jasno. Korea północna to raj robotniczy. Jak ktokolwiek mógłby więc chcieć stamtąd wyjechać. Dziewięciu młodych Japończyków zostało zmuszonych do pozostania i szybko podjęto próbę ich upolitycznienia, aby przyswoić Juche, czyli doktrynę polityczną sformułowaną przez Kim Il-Sunga.
Grupa, mimo iż została obdarta z pierwotnych marzeń, z chęcią zaakceptowała pobyt w skrajnie komunistycznym reżimie. Zwłaszcza, że rząd zagwarantował im znakomite warunki do życia na luksusowym osiedlu. Otrzymali specjalne względy, mogli choćby w miarę swobodnie przemieszczać się po kraju. Dla Kim Il-Sunga byli również niczym karta przetargowa w ewentualnych dyskusjach politycznych z Japonią. Prawdziwym przeznaczeniem dziewięciu gotowych na wszystko rebeliantów były jednak tajne misje, organizowane przez północno-koreański rząd w rejonie całej Azji. Nigdy nie ustalono, czego tak dokładnie dotyczyły. W latach 90. jednego z członków grupy złapano w Tajlandii, gdzie posługiwał się fałszywymi banknotami. Był to nijaki Yoshimitanaka, który najpierw skrył się w ambasadzie Korei Północnej, a potem próbował bezskutecznie przedostać się do Wietnamu.
W Tajlandii nie mieli na niego dowodów, ale wydano go japońskiemu wymiarowi sprawiedliwości, gdzie w 2002 roku został skazany za udział w porwaniu samolotu. Kilka lat później zmarł w więzieniu. Najpierw w trakcie zakończenia wskazów w Japonii, w tym roku, w roku 2000, i młodszy z rewolucjonistów, Yasuhiro Shibata, który w momencie porwania bejinga miał zaledwie 16 lat, został wysłany do Japonii, aby zebrać pieniądze dla frakcji Czerwonej Armii. Lecz w 1988 roku złapano go i skazano na 5 lat więzienia. Inni członkowie grupy także byli mocno zaangażowani w sekretne działania reżimu i nie ma co do tego żadnych wątpliwości. Niektórym z nich jednak powoli przestało podobać się w tym kraju i coraz śmielsze głosy sprzeciwu dochodziły do uchurządu.
Dwóch z nich, Okamoto Takeshi i Yoshido Kintaro, mieli zginąć w wynikach w roku 2000. W latach 70-tych, na początku pobytu rebeliantów w Korei Północnej, zaczęli oni narzekać na brak kobiet. Lider grupy, Takamaro Tamia, miał to szczęście, że jego dziewczyna ruszyła w ślady za nim i już wkrótce byli w stanie zniszczyć się w księdzi. Ale to nie było to, co wkrótce wydarzyło w okolicznościach, a to było to, co wkrótce wydarzyło w okolicznościach. Takamaro Tamia ruszyła w ślady za nim i już wkrótce byli razem. Północno-koreańskim agencjom szpiegowskim udało się zwerbować 7 kobiet. 7, ponieważ Takamaro Tamia miał już u boku ukochaną, a wspomniany Okamoto Takeshi, jak zostało chwilę temu powiedziane, zginął w tajemniczych okolicznościach.
Nie wiadomo, ile z nich zostało po prostu zabrane siłą, choć podobno szukano takich kobiet, które ze względu na swoje poglądy same wyrażą zgodę. Zastanawiać może to, dlaczego komunistyczny rząd gimnastykował się w sprowadzeniu Japonek, skoro przecież mogł łatwo wydać za mąż krajanki. Być może chodziło o kurczowe trzymanie się ideologii, która mówiła o tym, że małżeństwa mieszane to zdrada krwi koreańskiej. Inna teoria mówi o tym, że japońska żona z prawdziwym paszportem mogła pomóc małżonkowi w tajnych miejscach, w najbardziej życiowych kwestiach, do których potrzebny jest dokument tożsamości. W maju 1974 roku doszło do zawarcia siedmiu małżeństw. Nawet Kim Il-Sung zjawił się na luksusowym osiedlu, gdzie mieszkali rebelianci, by złożyć im życzenia i pogratulować.
Bardzo szybko pojawiły się też dzieci, a życie rodzinne zaczęło kwitnąć. Nowo założone rodziny miały naprawdę dogodne złożenia i tożsamości. Mieszkały w pięknych domach, miały dostęp do japońskiej telewizji, a po okolicy woził je szofer przypisany do każdej z nich. Własny kucharz czy opiekunka do dzieci również były na miejscu. Ich standard życia był niedostępny właściwie dla wszystkich ludzi mieszkających w Korei Północnej, nie związanych z władzą. W połowie lat 90. zmarł lider grupy Takamaro Tamia. Przy życiu pozostało wówczas już tylko czterech z dziewięciu Japończyków. Życie w komunistycznej Korei już dawno im zbrzydło i chcieli wrócić do ojczyzny, ale japoński rząd nie był za innym, a w ten sposób nie było w stanie wybrać wsiadków.
W 2001 roku pozwolono wrócić do kraju dzieciom rebeliantów, którzy chętnie przestali na taką propozycję. Były to już dorosłe osoby około 20 roku życia. W latach 90. zmarł lider grupy Takamaro Tamia. Przy życiu pozostało wówczas już tylko czterech z dziewięciu Japończyków. W 2014 roku japońskim dziennikarzom było dane odwiedzić osiedle Porywaczy, na którym w szczytowym momencie mieszkało około 35 osób. Po kilku dekadach zostało się jedynie 6. To co kiedyś było luksusem w 2014 roku, nie było już w stanie wybrać wsiadków. W latach 90. zmarł lider grupy Takamaro Tamia. Przy życiu pozostało wówczas tylko czterech z dziewięciu Japończyków. Po kilku dekadach zostało się jedynie 6.
To co kiedyś było luksusem w 2014 roku wyglądało na zatrzymane w czasie. Ich standard życia wyraźnie spadł. Dla koreańskiego rządu byli już względnie obojętni i nieprzedatni. W latach 90. zmarł lider grupy Takamaro Tamia. Przy życiu pozostało wówczas tylko czterech z dziewięciu Japończyków. Po kilku dekadach zostało się jedynie 6. To co kiedyś było luksusem w 2014 roku, nie było już w stanie wyraźnie obojętni i nieprzedatni. W latach 90. zmarł lider grupy Takamaro Tamia. Przy życiu pozostało wówczas tylko czterech z dziewięciu Japończyków. W latach 90. zmarł lider grupy Takamaro Tamia. Przy życiu pozostało wówczas tylko czterech z dziewięciu Japończyków. W latach 90. zmarł lider grupy Takamaro Tamia.
Przy życiu pozostało wówczas tylko czterech z dziewięciu Japończyków. .