TRANSKRYPCJA VIDEO
Dla tego filmu nie wygenerowano opisu.
Morderstwo niedoskonałe. Opowiadamy o zbrodniach, które po latach wciąż budzą emocje. Zapraszam, Tomasz Ławnicki. Anna Mycek, Katowice Dąbrówka Mała. Ewa Pakan, Czelać. Lidia Nowacka, Będzin. Irena Szymańska, Będzin. Jadwiga Zygmunt, Sosnowiec. Eleonora Gąsiorowska, Będzin. Zofia Wiśniowska, Będzin. Maria Błaszczyk, Czelać. Genowefa Webek, Będzin. Teresa Tosza, Będzin. Alicja Dubiel, Sławków. Irena Szrek, Czelać. Stanisława Samul, Gródków. Maria Gomułka, Sosnowiec. Juliana Kozierska, Będzin. Jolanta Gierek, Będzin. Zofia Kawka, Będzin. Zofia Garbacz, Wojkowice. Jadwiga Sąsiek, Sosnowiec. Jadwiga Kucianka, Siemianowice Śląskie. 21 nazwisk znalazło się na liście ofiar wampira z Zagłębia. 14 z nich to ofiary śmiertelne. 7 udało się przeżyć atak. Te czyny zakwalifikowano jako usiłowanie zabójstwa. Lista miast wskazuje, że sprawca działał na ograniczonym obszarze. Zagłębie Dąbrowskie plus czasem Śląsk.
Ofiary były w bardzo różnym wieku. Od 16 do 57 roku życia. Bardzo różnej urody. Ataki zaczęły się w roku 1964, a najwięcej miało ich miejsce w 1965. Aż ludzie zaczęli mówić, że wampir realizuje plan. 1000 kobiet na tysiąclecie Polski. I to wcale nie był żart. Strach panował ogromny. Tu czas oddać głos reportażyście, który sprawę wampira z Zagłębia zgłębił jak nikt inny. Naszym gościem jest Przemysław Semczuk. Autor ukazującej się książki wampir z Zagłębia. Nowe wydanie uzupełnione. Artykułów, filmów, książek o wampirze z Zagłębia. Zdzisławie Marchwickim, jego rodzinie. Trochę powstało. Ta książka, która się właśnie ukazuje jest wyjątkowa. Dlaczego wyjątkowa? To jeszcze do tego dojdziemy. Najpierw chciałbym poprosić o takie nakreślenie tła.
Jak to wszystko wyglądało w Zagłębiu Dąbrowskim. I to jest to co się stało. I to jest to co się stało. W Zagłębiu Dąbrowskim w drugiej połowie lat 60. W drugiej połowie lat 60. Na początku lat 70. Jaka atmosfera panowała wśród ludzi? Co się mówiło? Mógłby pan nakreślić to tło, tę atmosferę? W Zagłębiu i na Śląsku, bo to by należało przyjąć całościowo. W Zagłębiu i na Śląsku, bo to by należało przyjąć całościowo. Historia zaczyna się w 1964 roku. Wtedy ginie pierwsza ofiara. W Zagłębie milicja jeszcze nie ma pojęcia z czym ma do czynienia. W Zagłębie milicja jeszcze nie ma pojęcia z czym ma do czynienia. O tę pierwszą zbrodnię zostaje oskarżony mąż ofiary.
Nawet trafia do więzienia, do czegoś takiego jak dzisiaj nazywamy aresztem wydobywczym. Uznano, że posiedzi to się przyzna. Uznano, że posiedzi to się przyzna. Ale na szczęście dla tego mężczyzny zaczęły ginąć kolejne ofiary. Ale na szczęście dla tego mężczyzny zaczęły ginąć kolejne ofiary. I ten sposób zachowania sprawcy, jak my to mówimy modus operandi był tak wyraźny i czytelny, że milicja bardzo szybko uznała, że to nie może być ten człowiek, ponieważ on akurat siedzi, a kolejne ofiary giną w ten sam sposób. ponieważ on akurat siedzi, a kolejne ofiary giną w ten sam sposób. Jego wypuszczono.
Też te historie połączono z tym co działo się akurat w tym samym okresie czasu w Krakowie, Też te historie połączono z tym co działo się akurat w tym samym okresie czasu w Krakowie, bo tam też zaczyna atakować jak to ludzie nazwali wampir. To jest taka nazwa potoczna. Ludzie w ten sposób mówili o mordercach kobiet, ale była na tyle sugestywna, a nie było niczego czym dałoby się ją zastąpić. Ale było na tyle sugestywna, a nie było niczego czym dałoby się ją zastąpić. Pojęcia seryjny mordercach jeszcze nie było. Nie było, bo to jest dopiero połowa lat 80.
I to jeszcze na dodatek w Stanach Zjednoczonych tam specjaliści z FBI przyjęli I to jeszcze na dodatek w Stanach Zjednoczonych tam specjaliści z FBI przyjęli tak automatycznie określenie, które było pierwotnie używane przez nowojorską policję. tak automatycznie określenie, które było pierwotnie używane przez nowojorską policję. I ten termin seryjny mordercach dotarł do nas dopiero gdzieś w połowie lat 90. I ten termin seryjny mordercach dotarł do nas dopiero gdzieś w połowie lat 90. Wtedy dowiedzieliśmy się, że istnieją seryjni mordercy. Mieliśmy określenie wampir, którego nawet milicja używała w swoich oficjalnych dokumentach. Mieliśmy określenie wampir, którego nawet milicja używała w swoich oficjalnych dokumentach. Fachowo naukowcy pisali o morderstwie z lubieżności, ponieważ ten motyw seksualny był bardzo wyraźny.
Ale rzeczywiście ludzie mówili o nich, że to jest wampir. Ale rzeczywiście ludzie mówili o nich, że to jest wampir. I to było tak sugestywne, że w raportach znajdują się rzeczywiście zmianki o poszukiwaniach wampira. I to było tak sugestywne, że w raportach znajdują się zmianki o poszukiwaniach wampira. Wręcz na radach milicyjnych, kiedy trwały spotkania, to mówiono o poszukiwaniach wampira. Wręcz na radach milicyjnych, kiedy trwały spotkania, to mówiono o poszukiwaniach wampira. Pan wspomniał o określeniu morderstwo z lubieżności. Pan wspomniał o określeniu morderstwo z lubieżności. No właśnie. . . motyw działania tego sprawcy. To nie było chyba nic chyba związanego z lubieżnością, lubieżnością, a przynajmniej niespecjalnie, motyw rabunkowy też raczej odpadał.
Milicja zupełnie nie wiedziała o co temu sprawcy może chodzić. I tu warto to podkreślić, ponieważ my dzisiaj mówimy o tym, że milicja działała nieporadnie, prawda, ale musimy wziąć pod uwagę, że to są zupełnie inne czasy, zupełnie inne środki techniczne. Nie było żadnych śladów DNA, śladów biologicznych. No bo też gwałtu nie było. Technika była zupełnie inna. W przypadku morderstw, w których dopuszczał się wampir z Zagłębia faktycznie ani jedna z tych ofiar nie została zgwałcona. Następował pewien progres u sprawcy. On się doskonalił, dzisiaj takiego określenia używamy.
W niektórych przypadkach ten motyw seksualny zaczął być bardzo wyraźny, bo od początku było to obnażanie ofiar, więc już jest wiadomo, że ten motyw jest seksualny, ale później w przypadku jednej z ofiar było okaleczenie ciała. Nacięcie wzgórka łomowego. Tak i to było na tyle wyraźne, że już nie było wątpliwości. Jest taki mit związany z tą sprawą. Wszyscy są przekonani, że że uznano w którymś momencie, kiedy ginie bratanica Edwarda Gierka, że wtedy sprawę uznano za polityczną, otóż odwrotnie. W momencie, kiedy ginie Jolanta Gierek i prowadzący śledztwo, no nie wszyscy, bo jedna osoba była jednak w dalszym ciągu, miała wątpliwości, ale przede wszystkim naukowcy, którzy konsultowali tę sprawę, wszyscy jednogłośnie orzekli, że ta sprawa nie ma podłoża politycznego.
Podomyślano się, że tak, że jest to jakaś oprócz Gierek, było nazwisko Gomułka, co prawda przez inne U, jedna z ofiar miała także milicjantów w rodzinie. I to wysoko postawiały. Ale podczas tego spotkania, na którym ustalono, że to nie jest motyw polityczny, wtedy zastanawiano się i uznano w ten sposób, że gdyby rzeczywiście ginęły żony milicjantów, żołnierzy, to można by przyznać, że jest to prowokacja, jest to celowa działanie. Tutaj jednak zwrócono uwagę, że to przypadkowość jest bardzo duża. To były przede wszystkim robotnice, starsze, młodsze. Starsze, młodsze nie było klucza do tego i to też powodowało pewien niepokój, o którym mówimy na Śląsku i w Zagłębiu, ponieważ powstawały plotki. Najpierw mówiono, że wampir atakuje blądynki, więc wszystkie kobiety farbowały się na ciemny kolor.
Potem, że brunetki atakuje, to wszystkie tleniły włosy na jasno. Rzeczywiście to przerażenie w społeczeństwie było ogromne, na tyle duże, że kobiety bały się wracać same do domów. Organizowano takie odprowadzania, niektóre zakłady pracy nawet zaczęły organizować transport zbiorowy, żeby odwozić panie do domu. Przy czym ta psychosa trwała, ale w prasie początkowo było milczenie. Prasa milczała, ale to jest taki znak tamtych czasów. Wtedy to była norma. Ja kiedyś zapytałem generała Kiszczaka, dlaczego nie pisano w prasie o wypadkach, katastrofach, o takich sprawach właśnie. Bo dziś mamy wrażenie, że tego jest dużo więcej niż było kiedyś. Okazuje się, że wtedy było chyba porównywalnie. Jeśli chodzi o katastrofy i wypadki, to dużo więcej niż dzisiaj.
I Kiszczak mi odpowiedział, bo proszę pana, chodziło nam o to, żeby ludzie mieli poczucie, że żyją w bezpiecznym miejscu, że nic im tutaj nie grozi. Już wystarczająco mieliśmy dużo zmartwień i chcieliśmy, żeby był spokój. Więc to nie była taka blokada, jakaś umotywowana politycznie, tylko wręcz społecznie. Zapytałem o tę atmosferę, choćby po to, żeby dojść do tego punktu, czy ludzie mieli poczucie, że milicja daje sobie radę. Ludzie mieli poczucie, że milicja w ogóle nie daje sobie rady. Mało tego, milicja też zdawała sobie sprawę z tego, że nie daje sobie rady. I już potem też w prasie nie dało się tego przemilczeć. To już było na tyle głośne, że zaczęły się ukazywać niedługie, ale były jakieś zmianki.
Tak, ale to były publikacje, które wiązały się z tym, że w którymś momencie przełamano to tabu i postanowiono zwrócić się do społeczeństwa o pomoc. Jak się później okazało, było to błędem. Ja czytałem też opracowania, w których rozważano, czy w ogóle należałoby. I później były też opracowania dotyczące samego śledztwa, gdzie podsumowano, że był to błąd, zwrócenie się do społeczeństwa o pomoc. To było kilkakrotnie, między innymi te publikacje prasowe, wielokrotnie po każdej ofierze już się potem pokazywały, aż w końcu to słynne obwieszczenie, w którym oferowano milion złotych za wskazanie sprawcy. Niestety społeczeństwo w takich przypadkach reagowało zupełnie odwrotnie.
I to nie tylko ta sprawa, bo ja pamiętam też kradzież obrazów z Muzeum Śląskiego we Wrocławiu, gdzie tam podkreślano wręcz, zwracając się do społeczeństwa, że prosi się w tak poważnej sprawie o zachowanie powagi, żeby tymi swoimi informacjami nie zaciemniać obrazu śledztwa. I tak stało się właśnie w przypadku Wampira z Zagłębia. To były nawet nie setki, tylko tysiące listów, nie anonimów, tutaj należy podkreślić, bo był motyw milion złotych. I wielu ludzi myślało w ten sposób, cóż mi właściwie szkodzi? Napiszę, że mój sąsiad jest prawdopodobnie wampirem, a gdyby był, to tak jakbym wygrał w Totolotka, prawda? A jak nie będzie, no to trudno. Taka suma przemawia do wyobraźni niesamowicie.
A druga rzecz, wszystkie zdradzone żony, porzucone kochanki, wszystkie te kobiety pisały donosy na swoich byłych partnerów, wskazując, że to oni. Były też takie zupełnie śmieszne, że a tam sąsiad nasz wychodzi wieczorem, wraca rano, nie wiadomo dokąd chodzi, a w teczce to nosi łyżkę do opon, bo ktoś widział taka brecha metalowa. Każdą taką informację trzeba było zweryfikować. Właśnie. Jak pan dotarł do dokumentów, że na jakimś etapie, że w ogóle 10% wszystkich mundurowych w kraju było zaangażowanych w wyjaśnianie tej ukrawy. Był taki szczytowy dzień jednego dnia w tej służbie patrolowej czynnej, kiedy w sprawdzaniu informacji było na terenie Śląska i zagłębia 1000 funkcjonariuszy. To jest przeogromna ilość ludzi. Odbywało się to w ten sposób, że każdą taką informację, każdy ten donos, trzeba było sprawdzić.
Trzeba było wysłać dwóch oficerów, którzy trafią do miejsca zamieszkania, zrobią rozpytanie, trafią do miejsca pracy, zweryfikują pewne daty, czy tego i tego dnia ten człowiek był w pracy, czy nie, aż w końcu porozmawiają z samym zainteresowanym. Trzeba go przesłuchać, przynajmniej zrobić z tego notatkę, sprawdzenie. To angażuje takich dwóch ludzi na dwa, trzy dni. Skąd ich wziąć? Oni byli ściągani z całej Polski. Mało tego, milicja nie dysponowała takimi środkami transportu jak dzisiaj. Zresztą dzisiaj przy takiej ilości ludzi byłoby dokładnie identycznie. Ci funkcjonariusze poruszali się autobusami, tramwajami, jeździli, sprawdzali te informacje, przynosili raporty. To spływały tysiące informacji, miliony wręcz. Przynajmniej społeczeństwo miało poczucie, o, w końcu milicja coś robi. Ale efekt tego był raczej mizerny.
Efekt był mizerny w przypadku poszukiwania wampira, ale przy okazji wykrywano mnóstwo innych przestępstw, łapano mnóstwo sprawców i kradzieży, i rozboi, i gwałtów. Przy okazji rzeczywiście wypłynęło mnóstwo innych spraw. Tak, ale niestety wampira się w ten sposób nie dało złapać. Pamiętajmy o tym, że nie było pewnych doświadczeń. Nie mieli pojęcia, jak tego typu sprawcy się zachowują, w jaki sposób reagują, co dzieje się w ich psychice. Jak się czyta te raporty, ja przytaczam w książce taki raport z jednego z tych spotkań i tam naukowcy, którzy zostali poproszeni o współpracę, dywagują, kim może być ten sprawca, jak może wyglądać. Czyli coś w rodzaju dzisiejszego profilowania, z tym, że dzisiaj jeden profiler, specjalista nad tym pracuje.
Oni wtedy zrobili taką burzę mózgów i się zastanawiali, no skoro jest w stanie przenieść ofiarę w inne miejsce, to znaczy, że jest silny. Jeżeli szybko ucieka, a no to jest sprawny fizycznie, no to może być żołnierzem, jakimś komandosem. Jeśli po chwili był w innym miejscu, musi mieć samochód. Najbardziej mnie ubawiła propozycja, że być może on jest cyrkowcem. Bo to też brano pod uwagę. I to w którymś momencie jeden z nich mówi, ale panowie, my tak naprawdę nic nie wiemy. On mógłby równie dobrze siedzieć z nami tu przy tym stole. Pod ten profil pasowało mnóstwo ludzi. Dokładnie wszystko.
No i to się potem okazuje już podczas procesu, kiedy sędzia czyta akta, i to bardzo wyraźnie widać, że podkreśla sobie te cechy, które są u osoby podejrzanej, które mu pasują. Czerwoną kredką podkreślał to wszystko, co pasuje do wcześniejszych raportów, co można odnieść. To nie pasowało? Pomijał. Bo tak wygodniej. Bo taka była konieczność właściwie. Jeszcze wrócę do tego modus operandi. Bo motywu nie za bardzo milicja była w stanie ustalić. Natomiast był ten jeden scenariusz działania. Zawsze od lewej strony, z tyłu, atakował tępym narzędziem w głowę. Ale były też wydarzenia, które przypisano Marchwickiemu, kiedy ktoś zaatakował, ktoś, według aktu oskarżenia Marchwicki, zaatakował od prawej strony. Czyli raptem wcześniej był leworęczny, potem stał się praworęczny.
I to nikomu nie dawało do myślenia, że coś jest nie tak? Nie to, że nie dawało do myślenia. Oni wręcz doskonale o tym wiedzieli, z tym, że próbowali mu dopisać wszystkie niewykryte sprawy. To nic, że one nie pasowały właśnie do modus operandi. To nic, że wychodziły poza obręb Zagłębia. Że to były zdarzenia z całego regionu. Nawet pamiętam, tam dopisywano jedną sprawę z Piotrkowa Trybunalskiego. Próbowano udowodnić, że on akurat pojechał po jakiś towar z kierowcą i gdzieś zatrzymali się u jego znajomych i tam w tym czasie dokonał tego czynu. Doskonale zdawali sobie z tego sprawę. To było po prostu dopisywanie wszystkich możliwych historii, tak aby mieć rozwiązanie spraw. Ta Marchwickiego doniosła jego żona. Dostała ten upragniony milion? Nie.
Miliona nigdy nie otrzymała. I też nie wiemy dokładnie jak to wyglądało. Czy to było w ten sposób, że porozumieli się z nią przed tym doniesieniem. Tego nie wiadomo. Ja dotarłem do reportażu radiowego, w którym Maria Marchwicka opowiada, ale też ze swojej perspektywy. I też nie do końca jest to opowieść wiarygodna. Myślę, że nie można dać wiary jej słowom. Zadziwiało mnie co innego. Właśnie wspomniałem o naradzie, podczas której mówiono, że nikt nie ma pojęcia jak ten wampir może wyglądać. Natomiast krótko po tym powstaje taka notatka, w której postać zostaje bardzo dokładnie opisana. I nie przez naukowców, a przez prowadzącego sprawę. Przez Jerzyno Grubę.
I nagle, kiedy trafia się na dokument, to jest taka pierwsza notatka, zgodnie z legendą, którą milicja opowiedziała, dzielnicowy miał trafić do Marii Marchwickiej. Ona miała mu powiedzieć, a co wy tego wampira szukacie, przecież to mój mąż z dzisiaj jest tym wampirem. I ona mu zaczyna opowiadać. Ja czytałem tę notatkę i porównywałem ją też z tym dokumentem, z tym opisem, hipotetycznym opisem sprawcy. Tam się dosłownie akapity zgadzają. To jest tak, jakby zostało napisane na zamówienie ten dokument. A później Marchwicka w tym wywiadzie radiowym opowiadała zupełnie inną wersję tego i też jak wyglądało to, że ona niby była zdziwiona, a z drugiej strony, że przyszła na milicję i mówi, że to, ale to nie tak.
On mnie bije, mój mąż się nad mną znęca, nie, przecież jak ja mu przyłożyłam, to on tam. . . Podkreślała tak, warze 120 kilo, gdzie on by mi co zrobił. Co zrobił. No i ci milicjanci mówią, to Marchwicko, to my tak mamy pisać? A nie, nie, to piszcie, że on mnie bije. Relacje w tym małżeństwie były, mówiąc wprost, dość chore. To nie była taka typowa rodzina, tam jednak. . . Nie wiem, boję się użyć słowa patologia, bo to też nie odpowiada. To by odpowiadało potem w tej wersji prokuratury, tak? Nie, to by bardziej, to słowo byśmy bardziej odczytywali w dzisiejszym znaczeniu, a wtedy społeczeństwo trochę inaczej wyglądało. Inaczej się spożywało alkohol. Ludzie mieli inny poziom wykształcenia, pochodzenia.
Zupełnie inaczej ten świat wyglądał. Ich przedstawiano w relacjach prasowych w ten sposób, że właśnie to jest rodzina taka wykolejona, że u nich dać w mordę komuś to jak zupę zjeść. Dosłownie tak w jednym z reportaży w ten sposób to opisano. W rzeczywistości to była chyba dość typowa rodzina prostych ludzi o wykształceniu robotniczym i. . . Gdzież ona ta rodzina była? Gdzież ona to jakiś czas biła męża? No bądź odwrotnie, to nie było zjawisko rzadkie. Zupełnie inaczej ten świat wyglądał wtedy, a teraz. Jeden z jej cytatów, z jej słów brzmi tak, że jak nie robił nic w domu, to po co mi taki mąż? To padało jakby jako uzasadnienie tego, że ona poszła na milicję.
Więc trudno powiedzieć, że te relacje były normalne. Do żony Marchwickiego jeszcze powrócę, ale muszę zapytać, co ze słynnym komputerem? To komputer faktycznie wypluł tą informację, że oto to jest ten sprawca? Zrobię inaczej. To jest mój telefon. Jeśli komputer Odra w 70. , na przełomie 71. i 2. roku, komputer, który nie zmieściłby się w tym studio, byłby w stanie wytypować kogokolwiek, to mój telefon mógłby stwierdzić, kto rąbnął słoiki z kompotami z piwnicy babci Danusi. Ale robiło to wrażenie na społeczeństwie, taka informacja? Przede wszystkim społeczeństwo nie rozumiało, co to jest komputer, jak to działa, do czego to służy. A ja czytając te dokumenty zastanawiałem się, do czego był im potrzebny ten komputer? Cały czas jest mowa o jakieś liście cech, które miał ten sprawca.
I jest mowa o tym, że to komputer wytypował Zdzisława Marchwickiego niejako, że miał najwięcej cech. I tak się zastanawiam dość prosto, do czego miał służyć ten komputer? Jeżeli mieli już opisane te listy cech, ja bez komputera spojrzę na kartkę i zobaczę, że Kowalski ma cech 30, Kwiatkowski 45, a Zdzisław Marchwicki 85. Nie potrzebuję do przeanalizowania tych dokumentów komputera, nawet gdybym miał 20 tysięcy takich sprawców. Bo prawdę mówiąc ten komputer trzeba nakarmić danymi, trzeba te dane wpisać. No to wprowadzając te dane, już będę widział, że ktoś ma 15 cech, będziemy szukać na tych kartkach kogoś, kto ma najwięcej.
Cały czas opowieść o jakichś traśmach perforowanych, kartach perforowanych, jakieś podświetlarce, na której ułożono te karty i że te dziurki powodowały, że Marchwicki najbardziej świecił i tam tych cech było najwięcej. I ja doprawdy nie jestem w stanie sobie wyobrazić tego. Ja pytałem wiele osób, czy widzieli takie urządzenie, jakąś podświetlarkę i te karty perforowane i nikt nie potrafił mi tego opisać. Tej sprawy nie można było pozostawić bez rozwiązania. Jaki to byłby sygnał dla społeczeństwa? Winny musiał się znaleźć. Tuż po zabójstwie ostatniej z ofiar docent Jadwigi Kucianki, wykładowczyni na Uniwersytecie Śląskim, znawczyni śląskiej literatury, milicja przesłuchała niezrównoważonego psychicznie Piotra Olszowego. Mężczyzna był znany ze znęcania się nad żoną i dziećmi.
Mężczyzna znał milicjantom, że to on jest wampirem, ale uznano, że to niemożliwe i wypuszczono, nawet nie pobierając odcisków palców. Do Olszowego jeszcze w tym materiale powrócimy. To był rok 70. Edward Gierek awansował z Katowic do Warszawy, został pierwszym sekretarzem PZPR i tym razem naciski na zakończenie śledztwa szły ze stolicy. Żona Zdzisława Marchwickiego, Maria, o tym, że jej mąż to wampir, znalazł się milicją w grudniu 1971. 6 stycznia 1972 roku. Dąbrowa Górnicza. Tego dnia zatrzymano Zdzisława Marchwickiego po doniesieniu żony, że znęcał się nad nią i nad dziećmi. Ale na tym nie koniec. Zatrzymano także dwóch braci Zdzisława, Jana i Henryka. Jan faktycznie nie miał czystej karty. Pracował na Wydziale Prawa Uniwersytetu Śląskiego, i co tu kryć był zamieszany w aferę łapów karstką.
Według aktu oskarżenia miał być zleceniodawcą jednego z mordów. Jadwiga Kucianka ponoć miała odkryć proceder i Jan postanowił ją zlikwidować rękoma swoich braci. Jan Marchwicki był homoseksualistą. Na ławie oskarżonych zasiadł też jego kochanek. Zatrzymano również siostrę Zdzisława, Henrykę Flak oraz jej syna, także o imieniu Zdzisław. Ona odpowiadała za rzekomy handel na zakończenie Pracował na Wydziale Prawa Uniwersytetu Śląskiego, a on za utrudnianie śledztwa. W akcie oskarżenia w prasowych relacjach wszystko składało się niby na logiczną całość. Ale żeby mieć pewność co do tego, jaki zapadnie wyrok, latem 1974 roku, gdy wyznaczano sędziego prowadzącego proces, w spotkaniu uczestniczył pierwszy sekretarz Komitetu Wojewódzkiego PZPR. Zresztą śledząc materiały prasowe, nie ma wątpliwości, że wyrok zapadł jeszcze przed procesem.
Wspomniałem na początku, że prasa nie informowała o tym, co się dzieje, gdy faktycznie dochodziło do tych zabójstw. Potem tych informacji przybywało. I to, co jest wyjątkowe w Pana książce, Pan niesamowicie pokazuje, jaką rolę odegrały media w tym, że społeczeństwo było przekonane, że o to już może żyć bezpiecznie i na salę sądową doprowadzany jest zabójca. Kiedy Jerzy Gruba spotkał się z dziennikarzami, czy on w ogóle użył określenia, że to jest podejrzany? Ulegało jakiejś wątpliwości? Nie zastanawiałem się nad tym. Chyba nie. Bardziej przykuło moją uwagę, że od pierwszego momentu dziennikarze przedstawiali go jako sprawca. I że to już nie ulegało wątpliwości. Mało tego, ja cały czas mówię o tym, że złamaną jedną z podstawowych zasad prawa. Prawo do obrony.
Zdzisław po zatrzymaniu, kiedy już mu przedstawiono te zarzuty, i się zdziwił, ale jak to? To ja mam odpowiadać za te morderstwa kobiet? Ja z tym nie mam nic wspólnego. To proszę o adwokata. I odmówiono. Decyzję wydał sędzia Ochman, który go później sądził. Jest to złamanie prawa do obrony. Mało tego, dziennikarze już potem, kiedy zaczęli relacjonować proces, pisali wręcz, że on cynicznie i bezczelnie zażyczył sobie obrońcy. Mamy jakieś prawo, które określa, że każdy może mieć obrońcy. I to jest to, co ja mówię. Każdy może mieć obrońcę. Nawet nie w publicystyce, ale w tekstach informacyjnych padały takie określenia, to akurat o bracie, o Janie. Osobnik, który czegokolwiek się dotknął, zaczynało gnić. Pisano o tym, że jest zboczony.
Zresztą w tamtym czasie homoseksualizm uznawano za zboczenie. Znajdowałem takie fragmenty w gazetach, gdzie było napisane, że jest dotknięty zboczeniem homoseksualizmu. Wtedy tak to było nazywane. Jasne, że właściwie wyrok zapadł w mediach, zanim go w ogóle doprowadzono na salę rozpraw, prawda? Mało tego, dziennikarze mieli nieograniczony dostęp do dokumentów. Mogli cytować wypowiedzi świadków. Mało tego wypowiedzi, nawet opinię biegłych cytowano w prasie, zanim te osoby stanęły przed barierką i zeznawały. No i tutaj dochodzi do takiego paradoksu, bo świadkowie nie powinni słyszeć, co dzieje się na sali rozpraw, prawda? Jest taka zasada, że jak przychodzi świadek na rozprawę, to się go wzywa, a pan Jan Kowalski, dobrze, to proszę zaczekać za drzwiami, świadek zostaje wezwany. W tym procesie było 126 rozpraw, tych świadków było ponad 500.
Nie było żadnej trudności, jeśli ja miałbym zeznawać w trzecim czy czwartym miesiącu, bo ja czytałem o zeznaniach innych świadków w gazecie. One były relacjonowane. To jakieś to zachowanie prawidł procesu? Zupełnie tego nie było. Ten proces nazywa pan wręcz teatrem, więc to było zorganizowane, prawda? Tak, to jest takie wymowne, że to była sala widowiskowa Domu Kultury przy Hucie Silesia. Te wejściówki niejako jak bilety, ludzie stali w kolejce codziennie, żeby sobie takie wejściówki zdobyć. Żeby handlu tymi wejściówkami. Tak, ale żeby zabezpieczyć, wpisywano w sądzie, ale też to był trochę teatr ze względu na to, co ci oskarżeni mówili, jak się zachowywali, jak się kłócili między sobą.
Też pomijano bardzo taką rzecz przy tych świadkach, że ci świadkowie często byli wzywani do sądu i potem się okazywało, że stawał Jan Kowalski przed barierką i mówił do sędziego, ale ja nie wiem o co chodzi. To jest jak Jan Kowalski, Jan Kowalski. No to świadek Jan Kowalski, on mówi tak, ale ja nie urodziłem się tego i tego dnia i nie mieszkam pod tym adresem. No i się okazywało, że to była zbieżność nazwisk, wzywano niewłaściwe osoby. Dochodziło do takich parodii, jak np. wezwano świadka i się okazało, że świadek umarł. No trochę kłopot, a to był ważny świadek. Jak świadek umarł, to nie ma świadka, prawda? Mogli i cioci wezwać, niech opowie. A spektakl toczył się na sali.
Jeszcze taki szczegół, który dodawał pewnego aromatu temu procesowi i to dosłownie, opowiadał mi to jeden z adwokatów. Mówi, wie pan, na salę rozpraw na tą widownię przychodziła klasa robotnicza. Oni przychodzili z takimi metalowymi kankami z kawą zbożową w środku. I jak się zaczynał proces, no to trochę jak w dzisiejszym kinie zajadamy popcorn, oni wyciągali te buły z kiełbasą, pomidory, jajka na twardo i zaczynali zajadać w tych rzędach, popijać tę kawę. I on mówi, panie, to się po prostu po tej sali roznosił zapach jak w jakiejś restauracji. A do tego wszystkiego nagle podsądni, którzy zaczynali, że to jest klasa robotnicza, to są dosądni, którzy zaczynają się czasem bić, czasem kłócić, wzajemnie oskarżać. No i ten Jan Marchwicki, który robił wyjątkowy spektakl, bo no to był człowiek wykształcony.
Ale poza tym wykształceniem był bardzo inteligentny, oczytany, więc. . . Pracował na Wydziale Prawa. Tak, wcześniej miał zostać księdzem, był w jakimś seminarium, więc tej wiedzy troszkę miał. I on był równorzędnym partnerem dla pana sędziego, dla pana prokuratora, przepraszam, towarzysza prokuratora, bo dzisiaj zapominamy towarzyszowi jego funkcję, którą go tytuowano od 1957 roku aż do końca. Więc niech nam towarzyszy dalej. I Jan po prostu był dla nich partnerem do rozmowy. No ale Jan był też kłótliwy i potrafił na przykład w dość inteligentny sposób tam zwracać się do pana prokuratora, którego wziął sobie na celownik. Zwykle obrażając go, mówiąc o zębatym Ukraińcu, nie wiem dlaczego, ale też pamiętam taką historię, która była zabawna, zwrócił się do świadka. Otóż czy świadek miała w szkole teorię ewolucji? No miała.
A proszę zatem spojrzeć na pana prokuratora. Jakoś dokonano mu dokończyć o co chodzi. Wyniesiono Jana z sali. Jan wykrzykiwał nagle, że ten pan tam w piątym rzędzie, który siedzi z szaliczkiem, to jest znany homoseksualista, który jest na stanowisku, bo jest dyrektorem takiego i takiego przedsiębiorstwa. Albo wykrzykiwał nazwiska SBK-ów, z którymi miał dużo kontaktów. To się jakoś do prasy nie przedostawało. Nie, tego nie pisano, na to była cenzura pełna. I doszło do takich sytuacji, że jeden z dziennikarzy, który opisywał i dość przekręcał te relacje z sądu na wniosek samych oskarżonych, którzy zwracali na to uwagę, bo też dostawali gazety do celi, żeby mogli sobie poczytać relacje z procesu.
No i oni zaczęli zwracać uwagę, że te relacje bardzo wykrzywiają obraz sprawy i że to nie tak było. Ja tego nie mówiłem, bo to było inaczej, prawda? No i w tym momencie sędzia Ochman powiedział, że pan redaktor ma zakaz publikowania, który chwilę później cofnął, ale i tu też ciekawostka niebywała na dzisiejsze czasy, pozwolił mu publikować pod warunkiem, że będzie każdy artykuł przynosił do zatwierdzenia. Więc sędzia Ochman stał się cenzorem. Artykuły były pisane na maszynie do pisania w sekretariacie pana sędziego, on je zatwierdzał i z delegopisu sądowego były wysyłane do redakcji. Niebywały przypadek. Myślę, że to jest ewenement w skali światowego dziennikarstwa.
I tak jak mówimy o tym, że to jest czarna karta dla wymiaru sprawiedliwości polskiego, to myślę, że w historii dziennikarstwa to jest też czarna karta, która powinna zostać zapisana w podręcznikach, bo w tych czasach postąpili właśnie w tej sprawie i w innych sprawach kryminalnych, bo odegrali ogromną rolę. Niebywałe jest to, że mieli dostęp do dokumentów jeszcze na etapie, kiedy nie jest sformułowany akt nawet o skarżenia i on nie wpłynął do sądu. Sorganizowano konferencję prasową i pisano o Zdzisławie Marchwickim już nawet nie jako o skarżonym, co jako o winnym. To już nie podlegało wątpliwości. Przykłady tego, co wówczas donosiła prasa, można by mnożyć. Zatrzymanego od razu nazywano zbrodniarzem, chwaląc przy tym milicję obywatelską za to, że wampira dorwała.
Co nieprzychylne dla władzy, co niewygodne dla przyjętej linii oskarżenia, do prasy nie trafiało. Zresztą, jeśli ktoś w milicji czy w prokuraturze, prób insightfulcocków w trakcie rozpraw, która też piła brawa, śmiała się, tak jakby rzeczywiście byli na jakimś dobrym spektaklu. I bardzo często to właśnie Jan Marchwicki zapewniał tej gawiedzi te wrażenia. Szczególnie dużo emocji wzbudzały te wątki homoseksualne. Opisy długości członków. Jeden ze świadków. Zacznijmy od tego, że właściwie dziwnym jest i niedopuszczalnym dzisiaj, aby na ławie oskarżonych zasiadła cała rodzina, chociaż nie miała za bardzo nic wspólnego z tym, o co był oskarżony Zdzisław Marchwicki. Przykładowo siostrę Halinę Flak oskarżono o to, że wiedziała rzekomo o tych morderstwach i że przyjęła od brata kolczyk, który on miał zrabować jednej z ofiar.
Mało tego przyjęła od niego mięso, które zrabował ofierze. I z tego mięsa usmażyła bratu kotlety. Trochę abstrakcyjne te zarzuty. No nie, no oskarżono jeszcze o wyłudzenie zwolnienia lekarskiego i za to między innymi została skazana. Jej syn Zdzisław Flak był oskarżony o kradzież części samochodowych z fabryki, z FSM-u. A co tu ma wspólnego z morderstwami kobiet moglibyśmy zapytać. I taką samą wątpliwość miał sędzia Ochman w pierwszej chwili, ale wytłumaczono mu i przekonano go, że chodzi o pokazanie całą kształtu zła, które panowało w tej rodzinie. No i uznał, że tak rzeczywiście. To chyba jest dobry pomysł, żebyśmy to w ten sposób pokazali.
No więc bardzo często ta sprawa toczyła się wokół nie morderstw kobiet, które były w Zagłębiu, tylko wokół jakichś zupełnie innych wątków. Choćby właśnie tych obyczajowych, co budziło sensacje. Między innymi Jan Marchwicki, który rzekomo miał zlecić morderstwo. I to jest też, myślę, że nauka światowa mogłaby zapisać ten przypadek, bo jest to jedyny przypadek, w którym seryjny morderca kobiet miałby podjąć się zabójstwa na zlecenie. Coś niebywałego i co nie wydarzyło się nigdzie indziej na świecie. I nagle ten Jan Marchwicki jest także oskarżany o łapownictwo. On ujawnia mnóstwo kuluarowych spraw z Uniwersytetu Śląskiego. Niebywale. . . Mało komu jest to wygodne. Niebywale pikantnych i on tam wręcz uczestniczył, był jednym z organizatorów tego procederu łapówkarskiego.
Ale kiedy na przykład się okazywało, że taki student nie miał pieniędzy, żeby mu zapłacić, to Jan Marchwicki chętnie przyjmował w naturze. I tam jest opisywany taki przypadek, że właśnie no zeznaje młody chłopak i mówi, że nie, nie, on absolutnie, on tam coś zapłacił Janowi Marchwickiemu. Na co Marchwicki zrywa się z ławki i mówi, ależ to nieprawda. Ja odbyłem ze Świadkiem stosunek, u mnie w dziekanacie, w pokoju numer 8, na dywanie, na podłodze przy biurku. Świadek zaczyna zaprzeczać, że to jest nieprawda. A co Marchwicki znowu, ależ wysoki sądzie, ja mam dowód. Świadek ma niebywałego członka, pogratulować przyszłej narzeczonej, 25 centymetrów we wzwodzie. Świadek zemdlał. I teraz po tym wszystkim. Trudno się dziwić, że publika biła brawo.
Teraz po tym wszystkim, po opowieściach o kiełbasie, o brawach, o śmiechach, o długości członków. Taki cytat. Proces toczył się w spokoju, powadze i majestacie prawa. Kto tak napisał? Barbara Zeidler, jedna z największych sław polskiego reportażu. Obecnie twierdzi, że nie bywała na rozprawach, że może raz czy dwa była. No i zaczynam się zastanawiać, bo być może faktycznie nie była i nie widziała, tylko opisała coś, co. . . Ktoś podesłał dokumenty. Bo panu się udało dotrzeć do dość niezwykłych informacji w sprawie Barbary Zeidler. Legendy właśnie dziennikarstwa sądowego, osoby opisującej najważniejsze procesy tamtych lat. W życiu Warszawy, w życiu literackim. Później w życiu literackim pracowała, bo życie literackie to też jest zaskakujące, ale rzeczywiście miała. . . W życiu był dział reportażu sądowego.
Barbara Zeidler przede wszystkim była reporterem sądowym. Relacjonowała te najgłośniejsze procesy. Nie tyle, bo dzisiaj mamy takie pojęcie jednak dziennikarza śledczego. Absolutnie nie. Ona nie próbowała odszukiwać jakiś afer, nadużyć. Relacjonowała procesy. Była dziennikarzem sądowym. Jednym z najsłynniejszych w Polsce uczestniczyła w tych największych, najgłośniejszych procesach. Rzeczywiście dzisiaj twierdzi, że nie była na tym procesie, chociaż inni pamiętają, że bywała. Mało tego, że jeździła z Warszawy i że zawsze jeździła z prokuratorem Gurgulem w jednym przedziale. No i teraz zadaję sobie pytanie. No to jak faktycznie było? Czy opisywała świat, który widziała? A wiecznie podkreśla, że trzeba być na sali sądowej, żeby to relacjonować. Czy jednak otrzymywała dokumenty od kogoś i. . . Poproszono ją o takie, a nie inne zrelacjonowanie tego procesu.
Była jedyną dziennikarką, która otrzymała zgodę na widzenie z Jezdisławem Marchwickim. Kiedy był w celi, to już było po wyroku. Kiedy był dość załamany, stłamszony, przybity. Złamany psychicznie tym, co się stało. On już chyba w którymś momencie sam nie wiedział, czy on popełnił te czyny, czy nie popełnił. Jak mnóstwo ludzi będzie nas przez dwa lata przekonywać, że kochany, ale ty masz blond włosy, no to w końcu uwierzymy, że chyba jednak są jasne. No, człowieka można do wszystkiego przekonać. No i ona była, spotkała się z nim w celi. Opisała to spotkanie. Napisała trzy dość duże reportaże, które były opublikowane w życiu literackim. A dzisiaj, no akurat w tej sprawie ma dosyć dużą niepamięć.
Porównywał pan to, co znalazło się w reportażach z tym, bo cały proces był nagrywany, z tym, co faktycznie padło na sali sądowej. Jak to się ma jedno do drugiego? No zupełnie to nie pasuje, dlatego że w reportażu możemy przeczytać takie zdanie, że no tak, w końcu się przyznał, złamał się, wstał na tej sali, powiedział tak, przyznaję się, zabiłem 20, może 26 kobiet. W rzeczywistości ten dialog z sędzią trwał bardzo długo. Minuty się ciągnęły. Marchwicki bardzo nieskładnie artykułował jakieś zdania. Mówił, że on nie rozumie, co się dzieje. Proszę już mnie wysłać tam, gdzie macie mnie wysłać. To był też człowiek po czterech klasach szkoły podstawowej, tak? O ile pamiętam. Tak, cztery klasy podstawówki i bardzo prosty, nie mający takiego zasobu słownictwa.
A jednocześnie na koniec procesu już taki wymęczony, wymiętoszony tym wszystkim. I on wręcz duka te słowa z siebie. On już po prostu miał dość. Powiedział, że dajcie mi już ten wyrok, ja już sobie pójdę. On nawet to rozumował w ten sposób, że dzisiaj pan sędzia wyda wyrok, a jutro mnie powieszą, albo dzisiaj po południu. I ja już będę miał spokój, już nikt się nie będzie mną zajmował. Że to mu wręcz ulży. Tak to wyglądało na sali rozpraw. A w reportażu? W reportażu to są dwa zdania. Mam. . . Składne całkiem. Czytając reportaż, ja mam wrażenie, że rzeczywiście wstaje człowiek, który mówi cynicznie, tak? No tak, zabiłem. No nie pamiętam, ile, to nie ma znaczenia. 20, 26.
Po co taki reportaż powstawał? Moim zdaniem po to, żeby przekonać całe społeczeństwo, że ma do czynienia właśnie z wampirem. Że to jest ten człowiek. Wiadomo. . . Jeszcze jedno o Barbarze Seidler. T. W. Januszek. Kto to jest? Właśnie się zastanawiam, kto to jest. Bo w reportach ze spotkań T. W. Januszek widzę obraz zupełnie innej osoby. Z jednej strony mamy dziennikarkę bardzo miłą, sympatyczną, znaną, popularną, która robi karierę. A w reportach T. W. Januszka mamy kogoś zupełnie innego, kto bez jakichkolwiek oporów informuje Służbę Bezpieczeństwa o wszystkich ludziach, których zna. A znała sporo osób. Wszystkich ludzi, którzy są wokół, z którymi się styka. T. W.
Januszek jest proszony o na przykład określenie, kto może być autorem książki widziane z góry Tomasza Stalińskiego, która została wydana przez paryską kulturę. No i bardzo trafnie, skąd inąd, stwierdza, że może być to Kisielewski, bo. . . I tutaj padają argumenty. Czyni jako podaje tego autora Służbie Bezpieczeństwa. Jest bardzo dużo informacji na temat Alicji Lisieckiej, dziennikarki, krytyczki literackiej. I te informacje są bardzo precyzyjne. Lisiecka została tak zaszczuta poprzez Służbę Bezpieczeństwa, że wyemigrowała do Wielkiej Brytanii. Później próbowała nawet popełnić samobójstwo, wyskoczyła z okna. Po długich, długich perypetiach wróciła do Polski, wręcz za zgodą generała Kiszczaka, który pozwolił jej wrócić pod warunkiem, że dokona. . . Takiego samooskarżenia, autokrytyki i przyzna się, że była zmanipulowana przez imperialistyczny wywiad.
Wróciła do Polski, nie miała z czego żyć, żyła w skrajnie trudnych warunkach. W końcu już po latach trafiła nawet do domu opieki. Życie jej zostało właściwie zniszczone poprzez te donosy, poprzez informacje, które przekazywał T. W. Januszek, który był w jej najbliższym otoczeniu. Zdecydował się pan na ujawnienie tych informacji, choć Barbara Seidler ma dzisiaj 90 lat. Pojawia się pytanie, czy to jest dobry moment, czy jakikolwiek byłby dobry? No żaden i sam zadawałem sobie to pytanie, bo no właśnie, mam świadomość, że Barbara Seidler ma 90 lat, że jest to dla niej obciążające psychicznie, no ale później zadałem sobie pytanie, no tak, ale kiedy. . . kiedy Alicja Lisiecka była przedmiotem rozpracowywania, Barbara Seidler miała lat 35, a potem Lisiecka wyskoczyła z okna.
Czy ktoś się nad tym zastanowi, nad ofiarą? Bo ja czytam rzeczywiście komentarze pod publikacjami i tam wszyscy piszą, że a, wracamy do średniowiecza, znowu będziemy stosy ustawiać. No to zastanówcie się Państwo nad ofiarami, nad dziennikarzem, wobec którego rozpoczęto sprawę operacyjną, zaczęto, objęto go inwigilacją, podsłuchy mu założono, nad Irenauszem Iredyńskim, którego historia zaczyna się właśnie od donosu Januszka, w którym poinformował, że Iredyński wraz z poetą Śliwonikiem dokonują zbiorowych gwałtów u niego w mieszkaniu, że ściągają sobie dziewczyny z jednej z kawiarni. I potem dziwnym sposobem, chwilę później, kiedy Iredyński jest na celowniku towarzysza Gomułki, trzeba coś zrobić, żeby go ukarać, w wielu publikacjach wystarczy wpisać w internecie Ireneusz Iredyński, znajduje się informacja, że była to prowokacja Służby Bezpieczeństwa.
Przy okazji ucierpiał także reżyser, który razem z nim został oskarżony o ten gwałt, także trafił do więzienia. To są wszystko ofiary informacji przekazywanych Służbie Bezpieczeństwa. Barbara Seidler to jedna ze sław dziennikarstwa sądowego okresu PRL. Fakt, że w IPN jest jej teczka, wiadomo od czasu ujawnienia tzw. listy Wildsteina w 2005 roku. I mimo upływu czasu dziennikarka dotąd się do kwestii współpracy nie odniosła. Co ciekawe, teczka tajnego współpracownika o pseudonimie Januszek W 1974 roku, czyli na miesiąc przed procesem wampira z Zagłębia, utajniono jeszcze bardziej. TW stała się tzw. agentem wpływu. Czy miało to jakikolwiek związek z tym procesem? Pozostają jedynie przypuszczenia. 28 lipca 1975 roku.
Po niecałym roku procesu sąd wojewódzki w Katowicach uznał Zdzisława Marchwickiego za winnego zabójstwa 14 kobiet i usiłowania zabójstwa kolejnych sześciu. I skazał go na karę śmierci. Na najwyższy wymiar kary skazany został także brat Zdzisława Jan za kierowanie zabójstwem Jadwigi Kucianki. Henryk dostał 25 lat więzienia. Kochanek Jana dostał 12. Siostra Halina wraz z synem Zdzisławem po 4. W sądzie najwyższym wyrok został utrzymany w mocy. Rada państwa nie skorzystała z prawa łaski. Bracia Zdzisław i Jan Marchwicki zostali powieszeni w kwietniu 77 roku i pochowani jako NN na katowickim cmentarzu przy Panowickiej. W oczekiwaniu na stracenie wampir z Zagłębia za kratami napisał pamiętnik. Nawet go tak podpisał wampir. Wszystko wskazuje, że notatki były sporządzone jego ręką.
Ale czy to na pewno on pisał? Bez wątpienia jest to jego charakter pisma, chociaż moim zdaniem nie mógł tego napisać. To nie jest ten poziom intelektualny, nie taki sposób budowania zdań. Mogą się na ten temat zająć językoznawcy, chociaż niektórzy naukowcy związani z dawnymi czasami są wciąż przekonani święciem, że to jest dzieło Zdzisława Marchwickiego. Ale na tej taśmie magnetofonowej i w zapisie też brakuje niektórych fragmentów. Jeden z adwokatów jeszcze przed paroma latami miałem możliwość rozmawiać z jednym z adwokatów obrońców Zdzisława Marchwickiego. On mi relacjonował to spotkanie przed sądem najwyższym i powiedział, że zapytał któryś z adwokatów Zdzisława, a co to znaczy dedykuje, bo on tam na pierwszej stronie pisze dedykuje. A Zdzisław Marchwicki odpowiedział, ale ja nie wiem, ja takich słów nie znam.
Ale jest jeszcze jeden szczegół, który jest bardzo charakterystyczny, bo ja tutaj zamieściłem faktycznie ten pamiętnik w książce i czytelnik będzie się zastanawiał dlaczego. Mamy stronę tyłową, prawda? Ten oto pamiętnik dedykuje koledze, z którym siedzę w jednej celi. Marchwicki Z, Wampir Zagłębia. Potem odwracamy kartkę i mamy stronę pustą. Dlaczego? Dla nas byłoby to naturalne, bo wiemy, że tak się konstruuje książkę, że tę stronę zostawimy pustą. Jest tak zwany wakat, a zaczniemy pisać od lewej strony. Dlaczego Zdzisław, który jednej książki prawdopodobnie w życiu nie przeczytał, nagle zostawia pustą stronę? Zaskakujące. To trochę tak jakby ktoś mu po prostu to powiedział, a teraz Zdzisiu odwróć kartkę.
No i sam powód napisania tego pamiętnika też sędzia przepytuje tego współwięźnia z celi i pyta go, jak to się stało, że Zdzisław napisał ten pamiętnik, a on mówi, że no powiedziałem mu, żeby się czymś zajął, bo się nudził w celi, to powiedziałem mu, żeby przepisywał jakąś książkę. Otóż ja ze zdziwieniem stwierdzam, że więźniowie w latach 70. w celach rozrywkowych zabawiali się w średniowiecznych mnichów i przepisywali książki ręcznie. Spyli skrybami. To brzmi po prostu tak kuriozalnie i tak nieprawdopodobnie, że pokazuje jak ta historia została zmontowana na niekorzyść Markwickiego i tenże więzień, któremu on ten pamiętnik zadedykował miał go sobie zabrać, ale przeczytał i stwierdził, że tam są ważne szczegóły, które mogą być istotne dla śledztwa.
Dwa zdania wcześniej mówił, że nie czytał, tylko zaglądał do niego wzrokowo. No to albo czytałem, albo nie czytałem. To dlaczego go jednak nie wziąłem sobie na pamiątkę, skoro mi go zadedykował, tylko zaniosłem go strażnikom i przekazałem władzom. Takich wątpliwości i ciekawostek, o których nie mamy pojęcia, jest właściwie, cała ta książka składa się z takich historii. Warto ją przeczytać. Warto ją przeczytać choćby dlatego, jeśli dziś powracasz co jakiś czas temat kary śmierci, to jest to zastanawiające, bo jednak tu ten wyrok śmierci zapadł dość łatwo. Jest co najmniej dużo wątpliwości, czy to faktycznie skazano właściwą osobę.
Zawsze się zastanawiam, no i co przynosi rodzinie czy rodzinom ofiar taka kara? Czy jest jakimś ukojeniem, czy wskrzesza osobę, która odeszła? Czy w jakiś sposób poprawia im to nastrój, że sprawca zostaje powieszony w tym wypadku? I z takim dużym zdziwieniem, jak za każdym razem, kiedy jest jakaś głośna sprawa kryminalna i widzę dziennikarzy wypytywujących ludzi przypadkowych, którzy byli z sąsiedztwa i pada takie słynienie, jedynie to powiesić, kara śmierci. I wtedy zastanawiam się z taką głęboką zadumą nad tym naszym społeczeństwem, które rzekomo jest takie tolerancyjne i humanitarne. Ci ludzie na widowni, którzy tam jedli kiełbasę i pili brawa, już nie mieli wątpliwości, że powiesić. Bardzo dziękuję za rozmowę. Dziękuję.
W świetle tego wszystkiego, co wiemy dziś, co najmniej można mieć poważne wątpliwości, co do tego, czy faktycznie Marchwicki był wampirem z Zagłębia. Ale jeśli nie on, to kto? Przecież 14 ofiar śmiertelnych to fakt niezaprzeczalny. Ktoś je musiał zamordować. Tu wracamy do wspomnianego Piotra Olszowego. Kilka dni po tym, jak go wypuszczono, milicja otrzymała anonimowy list. Jego nadawca wprost przyznawał, że to on odpowiada za serię morderstw. To była ostatnia ofiara. Nie złapiecie mnie. Tak napisał i zapowiedział, że popełni samobójstwo. 15 marca 1970 roku Piotr Olszowy zabił młotkiem żonę i dzieci. Następnie oblał się benzyną i podpalił. Spłonął i on, i jego rodzina, i domu. Odcisków palców ponownie pobrać się nie dało. Seria zabójstw ustała.
I co? Milicja miała się przyznać, że wampira miała, ale puściła wolno, żeby ten jeszcze zamordował swoją rodzinę. .