TRANSKRYPCJA VIDEO
Dla tego filmu nie wygenerowano opisu.
Sposób na Alcybiadesa to prawdopodobnie najsłynniejsza powieść autorstwa Edmunda Niziórskiego, legendarnego polskiego autora literatury młodzieżowej. Z tego co się orientuje to ona najczęściej ląduje na listach lektur szkolnych i w ogóle mnie to nie dziwi, bo to chyba najbardziej otwarcie dydaktyczna powieść Niziórskiego. Prawie wszystkie książki tego autora są mniej lub bardziej dydaktyczne, w tym sensie, że poza humorem i fabułą próbują przemycić jakąś głębszą prawdę o świecie, ale sposób na Alcybiadesa wyróżnia się tym, że pozbawiony jest właściwie wszystkiego co nie służy moralizowaniu. Ma tylko jeden wątek i wszystkie wydarzenia oraz postacie podporządkowane są temu wątkowi. W dodatku jest to wątek skupiony wyłącznie na życiu szkolnym.
Niziórski zazwyczaj wrzucał do swoich książek wątki przygodowe, kryminalne czy nawet fantastyczno naukowe, by zdynamizować akcję, nawet jeśli lwia część fabuły skupiała się na życiu szkolnym. Ale zacznijmy od początku. Edmund Niziórski urodził się w 1925 roku w Kielcach. W czasie II wojny światowej uciegł z rodziną na Węgry, gdzie pobierał nauki w polskiej szkole dla uchodźców. Do Polski wrócił w 1940 roku, gdzie w wieku nastoletnim pracował fizycznie i jednocześnie uczył się na tajnych kompletach. Tak w czasie wojny nazywano nielegalnie organizowaną edukację. Po zakończeniu wojny znów trafił do szkoły, tym razem jednak wylądował po drugiej stronie nauczycielskiego biurka.
Szybko jednak zrezygnował z tej pracy, bo jeśli na terenie Rzeczypospolitej jest jakaś stała, która przetrwa każdą wojnę, rozbiory i kataklizmy, to są w nią umarne warunki pracy nauczycieli. Na szczęście, dla niego i dla nas, okazało się, że Niziórski miał niesamowity talent literacki. Wedle popularnej anegdoty, ten talent objawił się po raz pierwszy, gdy nastoletniemu Niziórskiemu wpadła w ręce książka Szatan z VII klasy autorstwa Cornela Makuszyńskiego. Pod wpływem tej lektury postanowił, że zostanie pisarzem. Jego pierwsze podejście zakończyło się po 70 stronach, gdy uświadomił sobie, że po drodze uśmiercił wszystkich bohaterów.
Na szczęście nie zniechęciło go to i dzięki temu dziś możemy cieszyć się takimi książkami jak Żawa Pozbieraj się, Osobliwe przypadki Cymeona Maksymalnego czy Awantura w Nikłaju. Trochę dziwnie czuję się opowiadając o Niziórskim, ponieważ ewidentnie nie jest to twórca, który pisał dla mojego pokolenia. Nastolatkiem byłem w pierwszej dekadzie XXI wieku i z twórczością tego autora zapoznawałem się w tamtym okresie. Już wtedy była ona dość mocno przeterminowana. Niziórski tworzył w drugiej połowie XX wieku i w tym okresie toczy się akcja większości jego książek. Teoretycznie nie powinny więc być dla mnie aż tak atrakcyjne, jakimi się okazały, bo przez ten czas zmieniała się obyczajowość, kultura, podejście do takich tematów jak dydaktyka pedagogiczna czy rówieśnicza przemoc.
Zmienił się młodzieżowy slang, sposób spędzenia wolnego czasu. W praktyce jednak troszkę Niziórskiego zestarzały się znacznie mniej niż miały prawo. Nie znaczy to oczywiście, że nie zestarzały się w ogóle, ale Niziórski zgrabnie uniknął zbyt mocnego osadzania swoich fabuł w konkretnym czasie i miejscu. Bardziej skupiając się na w gruncie rzeczy ponadczasowych rzeczach, takich jak relacje międzyludzkie, pierwsze zauroczenia, kwestionowanie autorytetów czy jego zanieśnienie z nieuniknioną niesprawiedliwością świata. A te uczucia i wydarzenia towarzyszą wszystkim dorastającym ludziom. Te rzeczy, które potencjalnie mogły zdezaktualizować się najszybciej, umyślnie są przerysowane w taki sposób, że stają się częścią estetyki i unikalnego stylu autora. Przykładem może być język, jakim posługują się bohaterowie książek Niziórskiego.
Gwara uczniowska jest czymś, co ewoluuje niesamowicie szybko i właściwie bez przerwy, więc autor nawet nie stara się wiernie jej odzwierciedlać. Zamiast tego jego bohaterowie używają dziwnej kombinacji młodzieżowego języka i kwiecistej literackiej polszczyzny. Nikt nigdy nie wyrażał się w taki sposób, ale u Niziórskiego to działa, ponieważ uniwersalizuje jego styl i samo sobie jest niesamowicie zabawne, bo dodatkowo podkreśla absurdalność wydarzeń, które przytrafiały się bohaterom książek Niziórskiego. Właśnie, zabawne. Niziórski jest jednym z bardzo niewielu autorów, którzy są w stanie sprawić, że śmieję się na głos w trakcie czytania. Poza nim chyba tylko Terry Pratchett i czasami Catherine Applegate potrafili wywołać u mnie taki efekt.
To kolejny element estetyzacji, ponieważ autor często korzysta z bardzo ekspresywnego, dostojnego albo wręcz przeciwnie technicznego języka opisując humor sytuacyjny. I kontrast między tym co się dzieje, np. jakiś uczniowski wygłup oraz tym w jaki sposób opisywany jest to co się dzieje, sam w sobie odpowiada za dużą część humoru. Slapstick, czyli humor fizyczny, sam w sobie jest bardzo trudny do umiejętnego przedstawienia w literaturze. W sztukach audiowizualnych, jak film czy sztuka teatralna źródłem humoru jest obserwowanie jak na obrażenia cielesne reagują postacie, którym te obrażenia się przetrafiają. Kluczowa jest więc mimika i ekspresja oraz sama dynamika sceny, czyli coś co można opisać na kartach książki, ale osłabia to spontaniczność tej sytuacji.
Niziórski zgrab nie omija ten problem, nawet nie starając się oddać dynamiki. Zamiast tego opisuje sytuację w najbardziej precyzyjny, niemal techniczny sposób. Weźmy np. ten fragment powieści osobliwe przypadki cymeona maksymalnego. Uniósł do góry puzon i zatrąbił głośno. Niestety, przez nie uwagę, prosto w ucho kobylaka Stanisława. Kobylak Stanisław aż do tej chwili trwał w stanie głębokiego skupienia. Teraz dopiero został wytrącony z tego dostojnego stanu, upuścił lusterko i przeszedł w stan gwałtownego pobudzenia, co wyraziło się niezwykłym skokiem wzbysz. Był to skok zadziwiejąco wysoki, tym bardziej zdumiewający, że kobylak Stanisław skakał bez rozbiegu. Skoczyłby zapewne ponad 2 metry i miałby murowane szanse na rekord. Niestety, szatnia nie jest odpowiednim miejscem do bicia rekordów.
Kobylakowi Stanisławowi zaszkodził zbyt niski pułap, a ściślej mówiąc, belka stropowa, o którą uderzył głową. W rezultacie nieszczęsny zawodnik przeszedł z kolei ze stanu pobudzenia, w stan ogłuszenia, a następnie osłupienia. Opadł na podłogę i usiadł zamroczony. Z rozrzuconymi rękami i nogami oraz przekrzywioną głową wyglądał jak porzucony przez dzieci pajac. Co mu się stało? wybełkotał przykro zaskoczony tubka. Obawiam się, że byłeś zbyt skuteczny. Powiedziałem badając głowę kobylaka Stanisława. Całą tę scenę równie dobrze można byłoby opisać siląc się na zdynamizowanie całej sytuacji, by oddać szok i zaskoczenie kobylaka, ale to nie byłoby nawet w połowie tak zabawne. Niziórski był mistrzem w operowaniu językiem, który jest jednocześnie żywy i wyrafinowany.
Dokładnie w takich proporcjach by to bawiło. W ogóle proza Niziórskiego najczęściej rozgrywa się w czymś, co dziś nazwalibyśmy hiper-rzeczywistością. W przestylizowanej, przesadzonej wersji naszego świata, w której wiele rzeczy zostało komicznie wyostrzonych, wszyscy ludzie mają zabawnie brzmiące nazwiska, a dziwne, absurdalne zbiegi okoliczności przytrafiają się znacznie częściej niż w prawdziwym świecie. Porównałbym to trochę do filmowej adaptacji komiksu Scott Pilgrim, która stosowała podobny zabieg, ale w warstwie wizualnej, zamiast literackiej. Inną kluczową sprawą jest kwestia głównych bohaterów książek Niziórskiego. Ok, w polskiej literaturze młodzieżowej kierowanej do chłopców, dziewczęta literatura młodzieżowa tworzona przez polskiej autorki to oddzielny temat, równie zresztą fascynujący, bardzo długo istniała tendencja, by główni bohaterowie byli dosłownymi ideałami, do których młodzi czytelnicy powinni aspirować.
Prymusami, totalnymi altruistami i osobami o niebywałej oraz niepodważalnej szlachetności, którzy nawet nie pomyśleli by o uczynieniu czegoś niegodziwego, doskonali zarówno psychicznie jak i fizycznie oraz intelektualnie, mężni i nieulękli, nawet w obliczu śmierci. Taki był Staś Tarkowski z W pustyni i w puszczy Henryka Sienkiewicza, taki był Tomek Wilmowski z cyklu powieści Alfreda Szklarskiego, taki był w końcu Adam Cisowski, tytułowy szatan z siódmej klasy Makuszyńskiego. Z ideałami problem jest jednak taki, że. . . cóż, nie istnieją. I Niziórski zdawał sobie z tego sprawę, co fantastycznie widać w tym, jak kreował własnych bohaterów.
Większość z nich to outsiderzy, którzy często mają mniejsze albo większe problemy w nauce, mają też swoje słabości, skazy charakteru, nieustannie pakują się w pokażające sytuacje i ponoszą porażki. Zawsze są jednak w sumie dobrymi chłopakami, którzy są odrobinę bardziej inteligentni i wrażliwi niż statystyczny 13-14-latek, dzięki czemu stanowią racjonalny wzór do naśladowania, do którego przeciętny czytelnik książek Niziórskiego jest w stanie rozsądnie aspirować. Na pewno bardziej niż ubermęż Staś Tarkowski, który w wieku 14 lat mówił płynnie kilkoma językami obcymi, strzelał z broni palnej do Lwów i dzielnie walczył w służbie europejskiego kolonializmu. Akcja powieści, sposób na alcybiadesa rozgrywa się w połowie lat 60 w Warszawskiej Szkole Męskiej im. Samuela Bugumiwa Lindego.
Szkoła cieszy się wyjątkowo dobrą reputacją, wypuściła w świat wiele znaczących osobowości, co sprawia, że na jej obecnych uczniach ciąży bardzo silna presja. Tej presji nie wytrzymują uczniowie klasy 8a, którzy zaczęli odstawać poziomem od reszty szkoły, co wzbudziło niepokój ciała pedagogicznego. Powód tego odstawania jest dość jednoznacznie wyrażony w fabule. Chłopcom dość niefortunnie zmieniali się nauczyciele, przez co ich edukacja była mocno chaotyczna, ale wszyscy po prostu uznali, że klasa 8a składa się z samych imbecyli, którzy fizycznie nie są w stanie przyswoić sobie jakiejkolwiek wiedzy. To z kolei spowodowało pewien konflikt 8a z resztą klas, które uznały, że jeśli 8a nie zacznie nadrawać zaległości, nauczyciele zaczną ją dociskać.
A gdy nauczyciele zaczną dociskać 8a, to siłą rozpędu będą dociskać również i inne klasy, tak dla pewności. A tego nikt by nie chciał. Czwórka uczniów z 8a, nasi główni bohaterowie, postanowili więc rozwiązać jakoś ten problem. Kluczem do tego rozwiązania miały być tak zwane sposoby. Sposoby były przekazywanymi sobie przez kolejne pokolenia uczniów sprawdzonymi metodami manipulacji, dziś pewnie nazwalibyśmy to socjotechnikami, za pomocą których można było wycisnąć od nauczycieli dobre oceny przy minimum włożonego wysiłku. Sposoby nie były jednak wiedzą powszechną, tylko ściśle strzeżonymi tajemnicami, za które trzeba było zapłacić starszym uczniom. Nasi bohaterowie nie grzeszyli jednak pieniędzmi, więc stać ich było tylko na jeden, najtańszy sposób.
Tytułowy sposób na alcybiadesa, czyli lokalnego nauczyciela historii, profesora Tymoteusza Misiaka. Alcybiades był wypalonym, biernym nauczycielem, który jechał już na ostatnich oparach w kierunku emerytury i z którym praktycznie nikt nie miał żadnych problemów i cieszył się właściwie zdrowym szacunkiem, tak u reszty nauczycieli, jak i u uczniów. Kupowanie sposobu na alcybiadesa miało więc mniej więcej tyle sensu co kupowanie strzelby, by obronić się przed świnką morską. Bohaterowie uznali jednak, że lepszy taki sposób niż żaden i zdecydowali się na i tak już bardzo kosztowny zakup. W największym skrócie, sposobem na alcybiadesa było wciągnięcie go w rozmowę o jakichś głupotach, która skonsumuje cały czas lekcji.
Problem polegał jednak na tym, że historyk naprawdę lubił swoją dziedzinę i niewiele poza nią, więc by sprowadzić go na manowce, bo chaterowie musieli wypytywać go o różne wydarzenia historyczne, bo tylko to było w stanie nakręcić profesora Misiaka. I wtedy stało się coś dziwnego. Alcybiades, gdy tylko zauważył, że uczniowie chcą się od niego czegoś dowiedzieć, porzucił nauczycielski schemat lekcji i zaczął im o tym mówić tak jak mówią to osoby, które naprawdę się czymś fascynują. Ciekawie, dynamicznie i z entuzjazmem, który udziela się słuchającym.
Z kolei uczniowie, którzy na początku traktowali to jak sposób na zajęcie nauczyciela, by nie zawracał im głowy edukacją, odkryli, że naprawdę interesuje ich to, co alcybiades ma im do powiedzenia. Stało się to tak szybko i mimo wolnie, że nawet nie zauważyli, że zaczynają się uczyć. Przyswajać wiedzę nie na zasadzie zakuwania i pochłaniania wciskanych im długów przemoców informacji, ale na zasadzie partnerskiej rozmowy, dobrowolnej i entuzjastycznej wymiany żywych myśli, która jest owocna dla obu stron. To z kolei sprawiło, że alcybiades niespodziewanie dla wszystkich, łącznie z nim samym, stał się najbardziej lubianym nauczycielem w szkole.
Wzbudził tym zazdrość reszty ciała pedagogicznego, która nie rozumiała w prawdzie co się dzieje, ale zaczęła naśladować ten nowy styl nauczania. Usma A przez przypadek dokonała małej rewolucji pedagogicznej na terenie swojego liceum. Punktem kulminacyjnym powieści jest wycieczka uczniów z Ełku, którzy przyjechali do Warszawy w ramach między szkolnej współpracy. Główni bohaterowie zostali wyznaczeni do oprowadzenia gości po mieście i opowiedzenia im o jego historii. Chłopcy są oczywiście przerażeni, ponieważ, jakim się wydaje, niczego się nie nauczyli. Gdy jednak przyszło co do czego, nagle uświadomili sobie, jak wiele wyciągnęli z tych nielekcji i że tak naprawdę fantastycznie opanowali tę część programu nauczania.
Nie zauważyli tego, ponieważ tak bardzo przywychli do tego, że nauczanie szkolne musi być mozolnym, straszliwym i przemocowym procesem, że nie byli w stanie ogarnąć umysłem tego, iż można uczyć się w inny sposób. Sposób na Alcybiadesa jest lekturą mocno dydaktyczną, ale ta dydaktyczność, co ciekawe, nie jest skierowana wyłącznie do uczniów, ale również do nauczycieli. To krytyka pewnego określonego podejścia do edukacji i propozycja innego, znacznie lepszego podejścia. Jest to też, przede wszystkim, bardzo zabawna i błyskotliwie napisana powieść. Nie nazwałbym jej najlepszą książką nieźrówskiego, ale zdecydowanie jest jedną z najbardziej ambitnych powieści tego autora. I w dużej mierze te ambicje zostały spełnione. W ogóle przejdźmy jeszcze raz przez całą powieść.
Szkoła Lindego przedstawiona jest jako miejsce opresyjne, zarówno dla uczniów, jak i nauczycieli. Na pierwszych stronach książki poznajemy dotychczasową sytuację 8a. Dowiadujemy się, że klasa miała niekompetentną wychowawczynię oraz apatycznych egzaminatorów, którzy nie zorientowali się w porę, że chłopcy mają duże braki w wiedzy. Dlatego, gdy dyrektor szkoły obwinia o całą tę sytuację kombinację lennistwa i wrodzonej głupoty uczniów z 8a, popełnia błąd. Nieźiórski bardzo wyraźnie komunikuje nam w narracji, że chłopcy są inteligentni, mają żywe zainteresowania, a w finale okazuje się, że nadrobili zaległości z historii to ze sporą nawiązką. To nie z nimi jest problem. Problem jest systemowy i wymaga systemowego rozwiązania.
Dyrektor przerzucający odpowiedzialność za poziom edukacji na uczniów jest tu akurat bardzo znaczącym sygnałem, że z tym jak funkcjonuje szkoła i szerzej cały system edukacyjny jest coś mocno nie tak. Uczniowie, by przetrwać w tym systemie, wymyślają skomplikowane taktyki manipulacyjne w celu oszukania na nauczycieli i wkładają to znacznie więcej wysiłku niż kosztowałaby ich nauka. To paradok z wadliwego demoralizującego systemu. Uczniowie wolą męczyć się unikaniem nauki, bo sam proces edukacji jest dla nich aż tak nieprzyjemny. Żeby tak naprawdę zrozumieć szerszy kontekst tego, o czym chce nam opowiedzieć Nieźiórski, musimy cofnąć się o dwa kroki i spojrzeć na samą ideę powszechnej edukacji. Odpowiedź na pytanie, czemu służy powszechna edukacja jest dość prosta.
Im lepiej wyedukowane jest społeczeństwo, tym jest ono stabilniejsze, bardziej twórcze, mniej podatne na demagogię i manipulacje, mniej narażone na nierówności, lepiej reagujące na pozytywne zmiany społeczne i skuteczniej broniące się przed tymi negatywnymi, szybciej przystosowujące się do zmian, lepiej rozumiejące własne prawa i obowiązki oraz sprawa i obowiązki współobywateli i współobywatelek. Dlatego w najlepszym interesie nas wszystkich jest dbanie o to, by możliwie najwięcej ludzi otrzymało dostęp do możliwie najlepszej edukacji, bo to fundament, na którym budujemy społeczeństwo. Idea powszechnej edukacji nie wzięła się jednak z tych szczytnych i przemyślanych zaborzeń, a przynajmniej nie do końca. Pierwszą poważną próbę wdrożenia powszechnej publicznej edukacji podjął Fryderyk Wilhelm III, XVIII-wieczny władca Prus.
Z powodu skomplikowanej i niekorzystnej dla Prus sytuacji politycznej Fryderyk postanowił przeprowadzić szereg reform, które ukształtują w jego kraju posłuszne, zdyscyplinowane społeczeństwo, którym łatwo będzie rządzić. Jednym z elementów tych reform było nałożenie na wszystkich obywateli obowiązku szkolnego, w ramach którego wyrabiali sobie posłuszeństwo wobec władzy, uległość, dyscyplinę i postawy uznawane wówczas za pozytywne. Dało to podwaliny systemowi edukacji, który nazywamy dziś pruskim modelem nauczania. Ten model szybko okazał się bardzo popularny i inne mocarstwa z całego świata zaczęły go przejmować i wdrażać u siebie. Mimo jego wad, odegrał on olbrzymią rolę w kwestii zasypywania podziałów społecznych, wyrównywania szans i podwyższenia jakości życia obywateli.
Szczególnie dużą popularność zyskał w Stanach Zjednoczonych Ameryki Północnej, gdzie idea powszechnej edukacji zbiegła się z rozwojem globalnego kapitalizmu. Wtedy, w tym momencie, kiedy w historii intensywny postęp technologii zaczął gwałtownie zmieniać to, jak wygląda praca większości ludzi na świecie, zaczęła sprawiać, że właściciele firm nagle mieli pod kontrolą bardzo wielu pracowników w bardzo wielu miejscach pracy. I o ile jedną fabryką można od biedy zażądać samemu, o tyle do zarządzania siecią kilku, kilkunastu czy nawet kilkudziesięciu fabryk rozrzuconych po całym kraju, potrzeba już całego zespołu ludzi zajmujących się księgowością, prowadzeniem rejestrów, komunikacją i ogólnie pojmowaną logistyką. A tym mogą zajmować się jedynie ludzie na pewnym poziomie wykształcenia, tacy, którzy potrafią czytać, pisać i liczyć.
W tamtych czasach takich ludzi nie było aż tak znowu wielu, co oznaczało, że ich usługi były wysoko cenione, a więc kosztowne. O ile pracowników fizycznych można było traktować jak śmieci, bo zawsze miały się kilkudziesięciu chętnych na jedno miejsce, o tyle księgowi, urzędnicy, archiwiści i sekretarze, dziś nazwalibyśmy ich klasą średnią, z racji swojego wykształcenia mogli dyktować warunki swoim pracodawcom. A w tamtych czasach pracodawcy bardzo nie lubili, gdy pracownicy dyktują im warunki, tak samo jak nie lubią tego teraz. Dlatego właśnie ówcześni industrialiści bardzo zainteresowali się ideo powszechnej edukacji. Najwięksi amerykańscy przedsiębiorcy XIX wieku, tacy jak Henry Ford czy John Rockefeller, bardzo mocno inwestowali w rozwój powszechnego szkolnictwa w USA. Oczywiście nie robili tego z dobroci serca.
Robili to, ponieważ był to dla nich korzystny interes, szczególnie, że to finansowanie zapewniało im sporą decyzyjność w kwestii tego, co i jak będzie uczone w szkołach publicznych. Z ich perspektywy, im więcej osób będzie miało umiejętność czytania, pisania i liczenia, tym mniej warte będą te umiejętności na rynku pracy. Przełoży się to na większą dostępność do pracowników posiadających te usługi, dzięki czemu urzędników też będzie można traktować jak śmieci, bo zawsze będzie się miało więcej chętnych niż miejsc pracy na to stanowisko. To oczywiście tylko wierzchołek góry lodowej.
Wspomniana już decyzyjność w kwestii tego, co i jak nauczane będzie w szkołach, sprawiła, że industrialiści byli w stanie przerzucić koszty szkolenia siły roboczej na budżet państwowy, zamiast poświęcać czas i zasoby na robienie tego samodzielnie. Szkoła była dla nich zatem czymś w rodzaju finansowanej z podatków fabryki, do której wkładało się dzieci, a wyjmowało optymalnie skalibrowanych pracowników. Posłużnych, przyzwyczajonych do żmudnej taśmowej pracy, odizolowanych społecznie od siebie nawzajem, nie zainteresowanych niczym, czego się od nich nie wymaga i nie kwestionujących autorytetów. Oczywiście od XIX wieku w większości miejsc na świecie udało się z mniejszym albo większym powodzeniem przeprowadzić reformy cywilizujące i łagodzące ten system, ale wiele jego kluczowych założeń i elementów nadal jest w nim obecna.
Zadania domowe przyzwyczają młodych ludzi do idei zabierania ze sobą pracy do domu. System nagradzania za dobre oceny i zachęcania do rywalizacji w osiągnięciach przyzwyczaja młodych ludzi do konkurowania ze sobą w sposób, który w przyszłości sprawi, że w swoich kolegach i koleżankach z pracy będą widzieli rywali o podwyżki i bonusy. I dzięki temu nie przyjdzie im do głowy żadna straszliwa rzecz, na przykład założenie związku zawodowego. Mój absolutnie ulubiony przykład to nagradzanie za stuprocentową frekwencję na lekcjach, co w wielu przypadkach może sprawiać, że uczniowie i uczennice będą chodzili na kompromisy z własnym zdrowiem, byle tylko osiągnąć ten cel. Kapitalizm nadal ma olbrzymi wpływ na to, co i jak uczone jest w szkołach.
Pozwólcie, że posłużę się pewnym przykładem. W zamierzchłych, odległych czasach mojej młodości szkolnej rynek IT w naszym kraju eksplodował i pojawiło się olbrzymie zapotrzebowanie na informatyków. Wchodzący na rynek korporacje prowadziły bardzo intensywną kampanię zachęcającą młodych ludzi do obrania tej ścieżki kariery. Szkoły odpowiedziały na tę sytuację tworząc i bardzo agresywnie promując klasy o profilach informatycznych i matematycznych. To z kolei sprawiło, że bardzo wielu moich rówieśników płci męskiej, bo to przede wszystkim do nich kierowana była ta oferta, wybrało tę drogę rozwoju. Skutkiem ubocznym tego stanu rzeczy było mocne zmarginalizowanie i strywializowanie w oczach opinii publicznej nauk humanistycznych, takich jak filologia, filozofia, sztuka i te części historii, które nie opowiadają o krwałych konfliktach zbrojnych.
Czyli tych dziedzin wiedzy, które z jednej strony nie mają zauważalnego przełożenia na zarobki, ale mają za to olbrzymi wpływ na to, jak pojmujemy nasze życia. Otaczający nas świat, nasze miejsce w historii, podmiotowość innych ludzi, takie sprawy jak społeczna odpowiedzialność, historia emancypacji czy budowa zdrowo funkcjonującego społeczeństwa. Prawdopodobnie w tym miejscu przemawia przeze mnie sfrustrowany humanista, ale nie zliczę ile razy w ciągu mojego życia słyszałem otworzyć cudzysłów, żarty, zamknąć cudzysłów o bezużytecznych humanistach, o studentach filozofii i filologii, będących pierwszymi w kolejce do przewracania kotletów w Bagdunaltsie, o absolwentkach ASP nadających się tylko do chwe chwe agencji. Jestem pewien, że wy również doskonale znacie tę śpiewkę.
Nie wydaje mi się, by z biegiem okoliczności był fakt, iż polscy mileniali si płci męskiej mają wyjątkowo naiwne poglądy na kwestie polityczno-społeczne, nawet na tle starszych pokoleń. Oczywiście najprawdopodobniej nie jest to jedyny czynnik, bo każde zjawisko społeczne ma wiele przyczyn, ale podjeżdżam, że na pewno nie zaszkodziło to obrotowi spraw. Poważnie zapytajcie losową 30-latkę z profilem na Tinderze, co sądzi o swoich rówieśnikach i gwarantuję, że po zakończeniu takiej rozmowy poznacie co najmniej kilka nowych przekleństw.
Wzmierzam do tego, że współczesny model edukacji w Polsce i w wielu krajach na świecie nadal bardzo mocno opiera się na systemie otwarcie wymyślonym przede wszystkim po to, by kształtować uległych, posłusznych i niebuntujących się poddanych, który z czasem został przystosowany przede wszystkim do tego, by kształtować uległych, posłusznych i niebuntujących się pracowników. Oczywiście, jak już wspomniałem, system edukacji był i nadal jest nieustannie przebudowywany i reformowany. Udało się usunąć z niego tak oczywiste patologie jak kary cielesne. Istnieją jednak limity tego, w jakim stopniu da się przebudować system skonstruowany na takim fundamencie. Jak powinien wyglądać idealny system edukacji? Nie ma jednej osoby, która zna odpowiedź na to pytanie.
Jakikolwiek by nie był, musi powstać na drodze dialogu społecznego, w którym brać udział będą pedagogowie, wychowawcy, psychologowie, dziecięcy, socjolodzy, politycy, rodzice, nauczyciele oraz oczywiście uczniowie, którzy również powinni mieć znaczący głos w tej dyskusji. Wróćmy do sposobu na arcybiadesa. Edmund Niziórski w trakcie swojej edukacji na uchodźstwie płynnie wchodził zarówno w rolę nauczyciela jak i ucznia. Jak sam wspominał Mając 15 lat uczyłem pierwocin francuskiego ludzi, którzy potem przedzierali się do Armii Sikorskiego we Francji. W sposobie na arcybiadesa uczniowie VIII A byli w stanie się czegoś nauczyć dopiero wtedy, gdy przestali traktować nauczyciela jak więziennego klawisza, a zaczęli jak człowieka. I gdy nauczyciel przestał traktować ich jak problem do rozwiązania, a zaczął jak ludzi.
Wymagało to dość niezwykłego zbiegu okoliczności i wyjątkowych warunków, ale dzięki temu mogliśmy na moment zaobserwować jak owocny i fascynujący dla wszystkich zainteresowanych może się stać proces edukacji, gdy tylko wyjmiemy go z ustalonych reguł. Na koniec pozwolę sobie jeszcze krótko wspomnieć o adaptacji sposobu na arcybiadesa. Film powstał w 1998 roku i tworzony był równolegle z serialem telewizyjnym. Była to wówczas powszechna praktyka. Filmowcy kręcili tyle materiału, by dało się z niego zmontować serial telewizyjny, który debiutował jakiś czas po premierze okrojonej filmowej wersji. Czasami wychodziło to lepiej, czasami wychodził Wiedźmin. W przypadku Spony, bo taki tytuł ma adaptacja, wyszło mniej więcej w porządku.
Film jest o tyle interesującym artefaktem kulturowym, bo jego akcja, podobnie jak akcja książki, na podstawie której go nakręcono, rozgrywa się w latach 60. , ale przeciekają przez niego lata 90. i ich estetyka oraz wrażliwość. To z kolei czyni film z dzisiejszej perspektywy podwójnie nostalgiczny. Czasami te dwie estetyki strasznie się gryzą, czasami zaskakująco dobrze ze sobą współgrają. Świetnie to widać choćby w ścieżce muzycznej Spony, w której jazzowe kawałki i kompozycje Fryderyka Chopena mieszają się z 90s'owym hip hopem. W najgorszych momentach wypada to okropnie i żenująco, ale w najlepszych wypada to trochę jak prekursor lo-fi hip hopu z jazzowymi wstawkami i samplami.
Jakiś pokrętny, dziwaczny sposób tu jednak pasuje do tego filmu i do tej opowieści. Podobnie jak looping dialogów. Ok, looping to sytuacja, w której aktorzy dubbingują samych siebie. Jeśli w trakcie kręcenia filmu warunki nie pozwalają na odpowiednio dobre jakościowe nagranie ścieżek dialogowych, albo jeśli reżyser z jakiegoś powodu uzna, że trzeba nagrać je jeszcze raz, aktorzy odtwarzają swoje role w studio i to te ścieżki dialogowe są potem nakładane na oryginalny materiał filmowy. To stosunkowo często spotyka na praktykę w kinematografii. Zesponą jest jednak taki problem, że wiele dialogów wypada przez to sztucznie.
I to nawet nie z powodu gry aktorskiej, która jest raczej w porządku, ale przez fakt, że ruchy warg aktorów często nie zgrywają się z wypowiadanymi przez nich kwestiami, co powoduje dysonans. Z drugiej jednak strony wszystko to sprawia, że podobnie jak książka, film wpada w estetykę hiper rzeczywistości. Dzięki temu trochę łatwiej jest przełknąć inne rzeczy, takie jak ewidentnie zbyt starych aktorów w rolach licealistów, dziwne abstrakcyjne przerywniki muzyczne, albo inne absurdalne wątki i motywy, które filmowcy zaczerpnęli z materiału źródłowego. Bo Spona jest całkiem wierną adaptacją. Większość wydarzeń i postaci z książki pojawia się w filmie. Dodano również zupełnie niepotrzebny, ale w gruncie rzeczy nieszkodliwy wątek romantyczny.
Olbrzymie wrażenie zrobił na mnie natomiast Władysław Kowalski w roli Alcybiadesa. Filmowy Alcybiades fizycznie jest zupełnie nie podobny do swojego literackiego odpowiednika, ale Kowalski zagrał go z tą dyskretną charyzmą i ciepłem, które idealnie pasują do tej postaci. Co ciekawe, aktor był również nauczycielem akademickim, co prawdopodobnie pomogło mu wczuć się w tę rolę. Nie jest to w żadnym wypadku jakiś wybitny film, ale mniej więcej da się go obejrzeć bez bólu. Jeśli natomiast macie ochotę sięgnąć po jakąś książkę Edbunda Niziórskiego, osobiście polecam osobliwe przypadki Cymeona Maksymalnego, które są chyba najlepszym punktem wejścia w twórczość tego autora. Jeśli ma być szczery, to mimo wszystko nie uważam, by sposób na Alcybiadesa był jakoś wyjątkowo godny uwagi.
Oczywiście jak najbardziej bardzo lubię tę książkę, w przeciwnym wypadku w ogóle bym o niej nie wspominał. Co więcej uważam, że jest jedną z najlepszych powieści Niziórskiego, ale cóż powiedzmy, że według mnie jest to najgorsza z najlepszych książek Niziórskiego, jeśli ma to jakiś sens. Ma sporo dłużyzn, które w innych książkach tego autora zwykle wypełnione są jakimś ciekawym wątkiem pobocznym. W sposobie na Alcybiadesa wątek jest tylko jeden, co po pewnym czasie zaczyna nużyć, bo przez to wszystkie postacie nie mają do roboty niczego na tyle ciekawego, żebyśmy mieli szansę lepiej poznać ich charaktery. Gdybym miał zgadywać, powiedziałbym, że Niziórski miał ambicję powiedzenia czegoś o naturze edukacji i nie chciałby inne wątki przysłaniały czytelnikom to przesłanie.
Umyślnie nie wspomniałem do tej pory o siódmym wtajemniczeniu, absolutnie najlepszej powieści tego autora, bo mam zamiar poświęcić w tej książce oddzielny wideoesej i nie chcę przedwcześnie wystrzelać się z tej amunicji. Cierpliwości prędzej czy później do tego dojdziemy. Póki co jednak już się z wami żegnam, jeśli podobał się wam mój wideoesej możecie rozważyć wykupienie subskrypcji na moim koncie na Patronite. Subskrybenci drugiego progu otrzymują ode mnie regularne raporty z postępów prac nad nowimi wideoesejami, wgląd do moich notatek i scenariuszy oraz przedpremierowy dostęp do najnowszych materiałów.
Niedawno rozpocząłem nową serię krótkich mini wideoesejów ekskluzywnie dla patronów, więc tym bardziej wydaje mi się, że warto odrobinę zainwestować, by się dobrać do tego złota, którego jeszcze nie jest za wiele, ale z czasem będzie coraz więcej. Jeśli kogoś interesują takie bonusy, linki są w opisie. To już tyle ode mnie na dziś, trzymajcie się i do usłyszenia, miejmy nadzieję już niedługo. Dzięki za uwagę. .